„Bo się boi” – ekstremalna terapia Ariego Aster
Tytuł: “Bo się boi” (“Bea Is Afraid)
Rok premiery: 2023
Reżyseria: Ari Aster
Obsada: Joaquin Phoenix, PattiLuPone, Amy Ryan, Nathan Lane, Kylie Rogers
Ari Aster po świetnie przyjętym „Midsommar. W biały dzień” wraca do nas z kolejnym filmem, tym razem jeszcze bardziej przesuwając granice absurdu i własnej pomysłowości. 3-godzinny seans „Bo się boi” daje tyle wrażeń, bodźców i emocji, że nie sposób odpowiedzieć na wszystkie pojawiające się w głowie pytania. I choć wszystko może wydawać się chaotyczne, to jest w tym chaosie coś wyjątkowego, co z czasem pozwala poskładać większość elementów historii w całość.
„Bo się boi” – bolączki głównego bohatera
„Bo się boi” to epicka historia mężczyzny po czterdziestce – Beau, który nie do końca odnajduje się w otaczającym go świecie, i który mimo dojrzałego wieku jest zagubiony niczym dziecko. Bohater wybiera się w odwiedziny do matki, ale seria niefortunnych zdarzeń sprawia, że zamiast wycieczki samolotem oglądamy na ekranie podróż w głąb psychiki Beau. Podróż będącą fascynującą mieszaniną lęków, fantazji, poczucia winy i dziecięcych traum, która wraz z rozwojem filmu wciąga nas coraz głębiej.
Akcja rozpoczyna się od wizyty bohatera w gabinecie terapeuty i mimo że w dalszej części filmu Beau odwiedza też inne miejsca, to mam poczucie, że wraz z nim nie opuszczamy kozetki aż do ostatniej sceny. Można bowiem uznać, że film Astera jest niespotykaną formą sesji terapeutycznej i świadectwem człowieka pełnego toksycznych wzorców wyniesionych z domu (głównie z winy matki), bądź nabytych z otoczenia w dzieciństwie, które nadal wywierają ogromny wpływ na jego życie.
„Bo się boi” – uosobienie naszych wspólnych leków
Każda sytuacja lub napotkana przez Beau osoba mniej lub bardziej wprost odzwierciedla któryś z jego lęków i mimo że reżyser czasem za bardzo popuszcza wodzę fantazji (uosobienie ojca w postaci penisa z chorymi jądrami), zapętla się w swojej narracji (klimatyczna choć nieco męcząca teatralna wędrówka Beau), bądź trochę na siłę rozwija pewne wątki (wątek Toni, w tej roli Kylie Rogers), to w tym przedziwnym połączeniu całość jak najbardziej wciąga i fascynuje, prowadząc nas do finałowego aktu, który jest moim zdaniem najlepszą częścią filmu. Dochodzi w nim do konfrontacji z matką, a co za tym idzie do rzeczywistego rozliczenia się z własnym umysłem. Wszystkie lęki i traumy zbiegają się w miejscu i czasie, dając możliwość ostatecznego sądu zarówno bohaterowi jak i widzowi. Ponadto Aster w ostatniej scenie wzbudza w widowni uczucie podglądactwa, przez co wyszedłem z sali z niemałym poczuciem winy.
Klimat filmu „Bo się boi” dopełniają zdjęcia Pawła Pogorzelskiego, stałego współpracownika Astera, na które szczerze mówiąc w trakcie seansu nie zwracałem specjalnej uwagi, co uważam za komplement, ponieważ obraz ma być przede wszystkim spójny z treścią i współgrać jako synteza wszystkich elementów. Ową spójność w pełni doceniłem już na chłodno, po wyjściu z sali.
„Bo się boi” – niezawodny Joaquin Phoenix i wieloznaczna postać matki
Tak ekscentryczny film psychologiczny nie obyłby się bez wyjątkowej kreacji aktorskiej. Joaquin Phoenix w roli Beau nie zawodzi, nadając swojej postaci wielowymiarowość i złożoność bez tworzenia przesadnego karykaturowania osób z problemami natury psychicznej. Nieco gorzej natomiast ma się drugi plan. Pomimo że większość postaci jest bardzo wyrazista to z wyjątkiem Amy Ryan w roli Grace żadna kreacja nie przykuła mojej uwagi. Ryan swoją grą idealnie uderza w małe punkty na granicy opiekuńczości i władczości, wprowadzając mnie w uzasadniony dyskomfort.
Myślę, że na szczególną uwagę zasługuje postać matki Beau – Mony (Patti LuPone), która choć pojawia się dopiero w ostatnim akcie, to determinuje całą akcję filmu. Mnie natomiast szczególnie zainteresował jej profil psychologiczny, delikatnie zaznaczany przez reżysera pojedynczymi zdaniami. Mona bowiem nie jest złą kobietą. Ona po prostu nie zdaje sobie sprawy jaką krzywdę wyrządziła synowi swoim podejściem. Chciała uciec od postaw, które reprezentowała jej matka i udało jej się to aż za dobrze – zostało okupione popadaniem w skrajności. Wydaję mi się, że takie drobne sugestie mogą uwypuklić jej niejednoznaczność i zmienić ostateczny obraz w oczach widza na trochę mniej demoniczny.
Ari Aster w „Bo się boi” po raz kolejny zabiera widzów na przejażdżkę rollercoasterem po jeszcze bardziej wyboistej trasie swojej wyobraźni. I choć wózek czasem się wykoleja albo na szynach pojawiają się pewne nierówności, to wybaczam mu to i z satysfakcją wychodzę z tego parku rozrywki. Uważam bowiem, że największą wartością i radością jaką można wynieść z tego filmu jest całkowite zatopienie się w przedstawionym świecie i próba odgadnięcia, co z szalonych pomysłów reżysera mogło wydarzyć się naprawdę, a co jest tylko wytworem przebodźcowanego lekami umysłu Beau.