„Piękna złośnica” – „Albo arcydzieło, albo nic”
Tytuł: „Piękna złośnica”
Tytuł oryginalny: „La belle noiseuse”
Rok produkcji: 1991
Reżyseria: Jacques Rivette
Obsada: Michel Piccoli, Jane Birkin, Emmanuelle Béart i inni
Malarz. Płótno. Farba. Pędzel. Muza. To pięć komponentów stanowiących trzon czterogodzinnej artystycznej historii opartej na opowiadaniu Honoré’a de Balzaca, w reżyserii Jacquesa Rivette’a, gdzie troje bohaterów, rozdartych pomiędzy dwiema szczególnymi emocjami, mianowicie miłością i wewnętrznym spełnieniem, stara się osiągnąć jeden cel. Co prawda dla każdej postaci powyższa uczuciowa wyliczanka ma zupełnie inny priorytet, lecz jakby delikatnie zmienić szyk owego rachunku, wówczas cały tercet może pozostać z niczym.
„Piękna złośnica” – zarys fabuły
Słynny uznany malarz Frenhofer, wraz ze swoją żoną i jednocześnie byłą modelką Liz, mieszka w zamku położonym nieopodal wiejskiego zajazdu, w którym zatrzymują się młodzi kochankowie – Nicolas i Marianne. Za pośrednictwem wspólnego znajomego, zajmującego się sprzedażą dzieł sztuki – Porbusa, dochodzi do spotkania pary z ekscentrycznymi artystami. Frenhofer, od wielu lat żyjący na uboczu i konsekwentnie unikający różnorakich wernisaży, przeżywa kryzys, a niedokończony obraz porzucony przed laty nadal spędza mu sen z powiek. Pojawienie się w jego życiu Marianne daje malarzowi impuls do wznowienia prac nad dziełem. Jest tylko jeden warunek. Frenhofer zgodzi się na dokończenie obrazu tylko pod warunkiem, że to Marianne będzie mu pozować.
„Piękna złośnica” – główni bohaterowie filmu Jacquesa Rivette’a
Jacques Rivette zgromadził imponującą obsadę na potrzeby swojego, wydawać by się mogło, kameralnego obrazu. Frenhofer, któremu twarzy użyczył wybitny francuski aktor – Michel Piccoli, to człowiek pełen sprzeczności – z początku sprawia wrażenie zamkniętego w sobie, lecz kiedy już bierze do ręki czy to węglową kredę, czy pędzel, staje się zupełnie inną osobą. Nie bez znaczenia pozostaje również otoczenie, gdyż zamek głównego bohatera położony na wsi, zaopatrzony w ogromne, acz skromnie udekorowane pokoje, czyni umysł artysty wolnym od hałasu i nieproszonych gości. Dzięki takim warunkom Frenhofer ma czas na kontemplację, a mówiąc bardziej precyzyjnie – odnalezienie sensu w tym, co robi. Po jego zamyślonym obliczu widać bowiem, że malarstwo to nie tylko fach, z którego utrzymywał się przez lata, i to całkiem dostatnio, ale przede wszystkim pewien niepoznany grunt, gdzie dążenie do perfekcji graniczy z obłędem, zaś najmniejszy błąd, w tym przypadku omyłkowy ruch małego pędzelka po obszernym płótnie, demotywuje tak bardzo, iż powrót do pracowni w celu dokończenia dzieła wydaje się równie karkołomny, co spacer po linie.
Michel Piccoli odgrywa postać Frenhofera ze stoickim spokojem. Nie podnosi głosu w chwilach wzmożonego stresu czy ekscytacji, jak również nie roni łez, kiedy jest bliski odkrycia tego, czego poszukuje od lat. Jego oczy skupione są na tym, co maluje, zaś niedawno poznana zmysłowa muza, której powab doskonale zarysowanego ciała nie pozostawiłby obojętnym wielu mężczyzn, nie działa na niego podniecająco, lecz tajemniczo. Właśnie to oszczędne w słowach porozumienie i wzajemny szacunek pomiędzy twórcą a ponętnym minerałem w osobie Marianne czyni relację tych dwojga magiczną, a nam – widzom, uzmysławia, że związek kobiety i mężczyzny nie polega jedynie na zaspokojeniu cielesnych przyjemności.
Liz, w którą wcieliła się, zmarła przed paroma tygodniami, brytyjska aktorka i piosenkarka – Jane Birkin, doskonale uzupełnia swojego ekranowego partnera i choć jej rola ogranicza się do „wygasłego surowca”, to w kluczowych momentach działa jak młoda, dopiero co zauważona inspiratorka. Postać emerytowanej modelki jest również pomostem między ekscentrycznym Frenhoferem a niepokorną Marianne. Z jednej strony kobietę napawa bowiem radość, że mąż ocknął się z artystycznego letargu, jednakże z drugiej ból, jaki towarzyszy jej przez cały ten czas, kiedy artysta maluje Marianne, a pamiętać należy, iż Liz została zastąpiona kimś młodszym i prawdopodobnie bardziej pasującym do wizji twórcy, można uznać za pewną formę poświęcenia. Była modelka, podobnie jak Frenhofer, nie baczy na konsekwencje i, tak samo jak on, jest ciekawa efektu finalnego. Nieubłaganie oczekuje zakończenia prac nad obrazem, by dowiedzieć się czy mąż odnalazł tę iskrę, której przed laty nie dostrzegł bądź w ogóle nie widział w jej ciele.
Marianne, nieświadoma z początku zamieszania, jakie wprowadziła w życie „uśpionego” malarza i jego dawnej muzy, nie jest zawodową modelką, a mówiąc bardziej dosadnie – ten fach nigdy nie mieścił się w polu jej zainteresowań. Co więc skłoniło piękną dziewczynę do rozebrania się przed Frenhoferem, wielogodzinnego trwania w trudnych do utrzymania pozach i niemożności zrobienia przerwy w dogodnym dla siebie momencie? Może to próba wzniecenia u swojego kochanka Nicolasa nuty zazdrości z powodu chwilowej rutyny, jaka nawiedziła ich związek, choć po zachowaniu mężczyzny względem Marianne widać ciągłe zainteresowanie urodziwą partnerką? Może dziewczyna próbuje sprawdzić, czy w osobie Frenhofera budzi jedynie artystyczne zapędy, czy jednak coś więcej? A może fakt, iż z niewiadomych dla siebie przyczyn znalazła się nagle w centrum uwagi, co podbudowało pewność siebie i jednocześnie uwolniło od codziennych obowiązków, okazało się główną przyczyną wyrażenia zgody na pozowanie? Ciężko dociec, jakimi pobudkami kieruje się ta młoda, niepokorna dziewczyna, natomiast jedno jest pewne – kiedy już przekroczy próg pracowni leciwego, wymagającego artysty, nic nie będzie w stanie powstrzymać jej oddania względem niego.
„Piękna złośnica” – przestrzeń dla procesu tworzenia
Reżyser – Jacques Rivette, nie daje nam gotowych odpowiedzi, jeśli chodzi o motywacje trojga głównych bohaterów, ale między wierszami przemyca coś bardziej wartościowego, mianowicie generuje przestrzeń dla samego procesu tworzenia. W ciemnej, surowo zagospodarowanej pracowni malarza, gdzie niepokazywane nikomu obrazy podpierają ściany, zaś na zakurzonych stelażach unosi się jeszcze duch artystycznego zastoju, pomiędzy Frenhoferem a Marianne spaceruje bowiem coś niewidzialnego i choć wspomniana materia jest niedostrzegalna gołym okiem, to czuć ją każdym innym zmysłem. Objawia się ona za pośrednictwem ołówka drapiącego kartki notatnika, pędzla chlapiącego na płótno, dźwięku strzelania kości młodej muzy, gdyż pozy, jakie malarz każe jej przybierać na rzecz swojego dzieła, są niewykonalne dla przeciętnej dziewczyny. Natomiast błękitna poświata zdjęć autorstwa Williama Lubtchansky’ego powoduje, iż poza mdłym zapachem farb i wilgoci wyczuwalna jest ponadto odświeżająca woń morza i okolicznej przyrody.
Kolejnym istotnym elementem filmu Jacquesa Rivette’a jest cisza. Dzięki niej skupiamy się bowiem na tym, co Frenhofer robi w danej chwili – jaką metodą dobiera kolory, czemu wpierw zaczyna od skromnych szkiców, a dopiero na późniejszym etapie prac wykorzystuje cały szereg malarskiego zaplecza. Podobnie ma się sprawa z Marianne. Na początku widzimy w niej jedynie atrakcyjną kobietę i czekamy na moment, w którym pomiędzy artystą a muzą dojdzie do intymnego zbliżenia, jednak brak dialogu – okazjonalnie przerywany krótkimi uwagami malarza – sprawia, że zaczynamy wierzyć w siłę procesu tworzenia, a wyczekiwana przez nas erupcja uczuć nie tyle schodzi na drugi plan, co w ogóle przestaje być istotna.
W procesie tworzenia znaczącą rolę, oprócz wcześniej wspomnianej ciszy, odgrywa także strach. W pewnym momencie, kiedy między Frenhoferem a Marianne nawiązuje się nić porozumienia i głębokie zaufanie, malarz przytacza historię pewnego rzeźbiarza – Rubecka, który zginął wraz ze swoją modelką po zejściu lawiny, w Norwegii. Mówi wówczas do swojej muzy: „Wpada się w pułapkę tego, czego się szuka”. W ustach Frenhofera wszystko brzmi tajemniczo, więc jak odczytywać tę niejasną deklarację? Reżyser – Jacques Rivette, również i w tym wypadku nie wyjaśnia znaczenia przytoczonej sentencji, jednak obserwując relację malarza i jego muzy, można dojść do wniosku, że efekt finalny – jeśli nie spełni oczekiwań twórcy – już na zawsze może pozostawić artystę w otchłani niespełnienia. Wszakże rozpatrując słowa Frenhofera od innej strony, nasuwa się myśl, iż dzieło, gdy tylko jest ukończone, cieszy nas jedynie przez krótką chwilę. To właśnie tworzenie jest tym najważniejszym ogniwem w procesie komponowania jakiejś materii, gdyż nie mając przed oczami wersji ostatecznej, jesteśmy zmotywowani i stale poszukujemy, zaś to, co znajdziemy bądź przeoczymy na odcinku pomiędzy początkiem a końcem, wzbogaci nasze doświadczenia.
„Piękna złośnica” – czas to najlepszy lekarz
„Piękna złośnica” powala nie tylko swoim warsztatem realizatorskim, ale również czasem trwania. Obraz Jacquesa Rivette’a jest bowiem niespełna czterogodzinną opowieścią o miłości do sztuki, zaufaniu i poszukiwaniu swojego miejsca w świecie. Co ciekawe, tempo produkcji, mimo że niespieszne, uchodzi w tym wypadku za atut, zaś oryginalna konstrukcja filmu, zogniskowana na relacji dwojga głównych postaci, powoduje, iż nasza uwaga przez cały czas skupiona jest tylko i wyłącznie na nich. O ile na kartkach brudnopisu lub obszernych ryzach papieru widzimy bowiem czy to odrysowaną sylwetkę modelki, czy wybrany element jej ciała, o tyle patrząc na żywy obiekt w postaci Marianne można dostrzec zdecydowanie więcej. I choć technika malowania Frenhofera jest niezwykle unikalna, bo skupia się nie tylko na dziewczynie, ale przede wszystkim na cieniach i innych drobnych szczegółach, to dzięki długim ujęciom przeżywamy cały ten proces artystyczny razem z bohaterami.
„Piękna złośnica” – wyróżnienia dla filmu Jacquesa Rivette’a
Jacques Rivette został uhonorowany wyróżnieniem specjalnym w Cannes za obraz „Piękna złośnica”. Ponadto produkcja otrzymała pięć nominacji do Cezarów w kategoriach: najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy aktor – Michel Piccoli, najlepsza aktorka – Emmanuelle Béart, najlepsza aktorka drugoplanowa – Jane Birkin. Wybitny japoński reżyser – Akira Kurosawa, na krótko przed swoją śmiercią, uznał „Piękną złośnicę” za jeden ze swoich dwóch ulubionych filmów zrealizowanych w latach 90. XX wieku (drugim były „Fajerwerki” Takeshiego Kitano), nazywając go najlepiej sfilmowanym pokazem zmagań artysty wykonującego swoje rzemiosło i utwór filmowy, który sam chciałby wyreżyserować. Ciekawym odnotowania pozostaje także fakt, iż twórca „Rashomona” przez bardzo długi okres również parał się malarstwem, więc uznanie dla dzieła Rivette’a w tym przypadku nie dziwi. Ponadto należy wspomnieć o prawdziwym autorze prac zaprezentowanych w filmie, gdyż bez udziału utalentowanego malarza – Bernarda Dufoura, rola Michela Piccoli mogłaby utracić artystyczny polor.
„Piękna złośnica”, pomimo czterogodzinnego czasu trwania i skupienia znacznej części akcji w niewielkiej pracowni, gdzie dialog ustępuje miejsca ciszy i emocjom towarzyszącym bohaterom w trakcie skomplikowanego procesu tworzenia, jest dziełem niezwykle absorbującym. Obraz Jacquesa Rivette’a angażuje bowiem tak mocno, że te dwieście czterdzieści minut mija zdecydowanie za szybko, zaś chemia, jaka łączy odtwórców głównych ról – Michela Piccoli i Emmanuelle Béart, przenosi widzów w zupełnie inny, nieznany dotąd wymiar. To film zrealizowany sercem, a nie portfelem, gdzie wszystkie momenty, zwłaszcza te niewzbogacone komentarzem jakiejkolwiek postaci, są na wagę złota.