„Oppenheimer” – amerykański Prometeusz [recenzja]
Tytuł: “Oppenheimer”
Rok premiery: 2023
Reżyseria: Christopher Nolan
Obsada: Cillian Murphy, Emily Blunt, Matt Damon, Gary Oldman, Robert Downey Jr. i inni
Kino Christophera Nolana od lat darzę wierną i niezmienną miłością. Uwielbiam jego uparte dążenie do łączenia na ekranie nauki, historii, wielkiego widowiska i filozoficznej paraboli. Nie inaczej jest w wypadku „Oppenheimera” – wielopoziomowego i jak to zwykle u Nolana – monumentalnego – dzieła, które wciąga, kusi, bawi i jednocześnie niepokoi. To historia na każdym piętrze ambiwalentna, podobnie jak pełen ambiwalencji jest jej główny bohater – Oppenheimer, będący tu wcieleniem amerykańskiego Prometeusza. Ogień, czołowa metafora filmu, stanowi jednocześnie żywioł kreacji, rozjaśnia ciemności i ogrzewa, ale także niszczy. Jest początkiem i końcem świata, towarzyszy narodzinom i śmierci gwiazd i całych galaktyk. Mityczny Prometeusz wbrew woli bogów uznał, że ludzie zasługują na jego posiadanie i że będą potrafili go odpowiednio spożytkować. Czy żałował kiedyś swojego czynu? Oppenheimer żałował, a my żyjemy w epoce, w której na naszych oczach spełnia się apokaliptyczna wizja fizyka. W 2017 roku, po aneksji Krymu, Nolan w „Dunkierce” ostrzegał przed powtórką historii, w 2023 roku w „Oppenheimerze” ponuro wieszczy jej koniec.
„Oppenheimer” – rodowód geniusza
„Oppenheimer” Christophera Nolana to dzieło wielowymiarowe i z pewnością wielolekturowe, które warto obejrzeć kilka razy, by wyłapać poszczególne wątki i motywy. Kanwą fabuły jest śledztwo, jakie w latach 50. toczyło się w USA w sprawie J. Roberta Oppenheimera, kierownika słynnego projektu „Manhattan”, skutkującego skonstruowaniem bomby atomowej, a następnie zrzuceniem jej w 1945 roku na Hiroszimę i Nagassaki. W toku obszernych zeznań głównego bohatera poznajemy jego fascynujące życie oraz historię Los Alamos w Nowym Meksyku, gdzie grupa najwybitniejszych na świecie fizyków głowiło się, jak wygrać wyścig zbrojeń z Hitlerem.
Film Nolana jest więc w pewnym sensie dziełem biograficznym, choć rytm całej opowieści nie wyznacza chronologia, ale mechanizmy pamięci wielkiego naukowca. Nawet więcej, mamy tu do czynienia z rodzajem psychoanalitycznego śledztwa, jakie reżyser pokazał nam już w swoim „Memento”. Jego efekty okazują się naprawdę ciekawe, ponieważ przed oczami widza pojawia się postać ambiwalentna – pełna sprzeczności. Geniusz wykazujący zadziwiającą nieporadność w zderzeniu z praktycznymi skutkami swoich teorii. Już jedna z pierwszych scen, w której Oppenheimer nie radzi sobie w laboratorium jest niezwykle znacząca. To ważny sygnał: świetny teoretyk, ale słaby praktyk, co nabiera szczególnej wagi w świetle największego osiągnięcia naukowca. Jabłko, do którego Oppenheimer wstrzykuje cyjanek również powinniśmy zapamiętać, bo to także scena rozbijająca późniejszy monumentalny pomnik tej postaci.
Relacje z kobietami Oppenheimera to kolejna skomplikowany element jego biografii. Kobieciarz, a jednocześnie trwający przy żonie małżonek i ojciec; wrażliwiec stawiający na szali całą swoją karierę, by tylko spotkać się z kochanką, ale z drugiej strony bezwzględny cynik mający za nic uczucia najbliższego przyjaciela. Człowiek do szpiku kości przesiąknięty logiką, a jednocześnie urodzony poeta, rozmiłowany w literaturze, malarstwie i filozofii. Ta ostatnia cecha okazuje się przydatna w zdobywaniu kobiecych serc i ciał, ale także jest istotą jego sympatii dla ruchów lewicowych. Oppenheimer ma bowiem iście rewolucyjną duszę i umysł, a rewolucję dostrzega w awangardowej sztuce Picassa czy rozważaniach Eliotta i Freuda.
Jak na ironię, ów nieprzeciętny fizyk, jeden z największych umysłów swojej epoki nie dostrzega, kto jest jego wrogiem i gdzie czai się zdrada. Naukowa warstwa dzieła Nolana, to jak zawsze próba najwyższych lotów, przygotowana z dbałością o najmniejsze detale, jak w filmach „Interstellar” czy „Tenet”. Dodatkowym smaczkiem jest tu oczywiście fakt, że ta historia wydarzyła się naprawdę, a wielkie noblowskie nazwiska nabierają realnych kształtów i mają swoje ludzkie słabostki. Sam Oppenheimer jest prawdziwym wcieleniem geniusza, czyli tym, który, jak powie mu Niels Bohr, nie tyle potrafi czytać z nut, ile od razu „słyszy muzykę”. Wszystkie te ambiwalencje Cillian Murphy wygrał niczym doświadczony wirtuoz, tworząc wspaniałą kreację, która z pewnością przejdzie do historii kina.
Film „Oppenheimer” – wirtuozerska kompozycja
Oglądając „Oppenheimera”, nie sposób nie zachwycać się świetnie pomyślanymi bohaterami i doskonałym aktorstwem. Matt Damon jako generał Leslie Groves odpowiedzialny za budowę i funkcjonowanie Los Alamos, słynnego miasteczka, w którym pracowano nad bombą atomową, to wcielenie twardego wojskowego kierującego tajną misją, skrywającego inteligencję pod maską prostodusznego żołnierza. Emily Blunt z najbardziej odpychających cech swojej postaci, żony Oppenheimera, czyni jej największy atut. Na ekranie prezentuje się nie jako żyjąca w cieniu męża gospodyni domowa, ale fascynująca kobieta zachowująca własną niezależność, zainteresowania i silny charakter, pozwalający rodzinie przetrwać wszystkie kryzysy.
Mam jednak wrażenie, że Nolanowski majstersztyk w kreowaniu bohaterów polega na pokazaniu ich we wzajemnej konfrontacji. Najbardziej zapadają bowiem w pamięć mikroscenki spotkań wielkich postaci: Oppenheimer – Niels Bohr (Kenneth Branagh), Oppenheimer – Albert Einstein (Tom Conti) oraz Oppenheimer – Harry Truman (w tej roli Gary Oldman). Wagę owych dialogów podkreśla fakt, że z każdym z wymienionych ludzi (z wyjątkiem Trumana) bohater rozmawia na ekranie dwa razy: przed zbudowaniem bomby i w trakcie finalnych prac lub po tragicznym w skutkach bombardowaniu japońskich miast. W obu sytuacjach padają tu niemal symboliczne kwestie, ale ich wspólnym mianownikiem jest dojmująca samotność Oppenheimera, zupełnie osamotnionego ze swoimi rozterkami i dźwigającego na barkach niewysłowiony ciężar najpierw decyzji, a potem jej konsekwencji. Szczególną rangę nadano w filmie spotkaniu z Einsteinem, stanowiącym kompozycyjną klamrę „Oppenheimera”, w której, mam wrażenie, pobrzmiewają jakieś przewrotne echa słynnej tajemniczej rozmowy Bohra z Heisenbergiem z 1941 roku w Kopenhadze.
Doskonałe aktorstwo to oczywiście tylko jeden z atutów filmu Nolana. Dzieło stanowi bowiem doskonale skomponowaną całość zachwycających zdjęć i monumentalnej muzyki. Hoyte Van Hoytema oddał w swoich fotografiach istotę wizjonerskiego, a momentami wręcz profetycznego przesłania dzieła. Szczególną rangę ma sposób ukazania próbnej detonacji bomby atomowej – to scena, obok której nie sposób przejść obojętnie. Z kolei ścieżka dźwiękowa Ludwig Göranssona współtworzy podniosły klimat, oddający doniosłość przedstawianych zdarzeń, groza jest zaś tu wypadkową głosu i dzwoniącej w uszach ciszy, odbierającej mowę. Staje się synonimem tego, co niewyrażalne słowami.
„Oppenheimer” i apokaliptyczna wizja Nolana
Myślę jednak, że to nie biografia ani nauka, ani analiza genialnego umysłu ani nawet ponowoczesna filozofia wyrosła z teorii względności i odkryć fizyki kwantowej jest najgłębszym wymiarem „Oppenheimera”. W moim odczuciu, podobnie jak w „Dunkierce”, również osadzonej w realiach II wojny światowej, Nolan buduje parabolę współczesności. Film opowiadający o ucieczce aliantów przed wojskami Hitlera powstał w 2017 roku, niedługo po aneksji Krymu przez Putina, na którą Europa zareagowała wymownym milczeniem. W 2023 roku, kiedy właściwie rosyjski szantaż nuklearny stał się naszą codziennością, reżyser prezentuje „Oppenheimera”. I trudno mi się oprzeć wrażeniu, że Nolan stosuje słynny Ibsenowski chwyt: zamiast strzelby mamy tylko bombę. Bomba już jest, pytanie tylko, kiedy wybuchnie.