„Zabójca” – trzymać się planu [recenzja]
Tytuł: „Zabójca”
Tytuł oryginalny: „The Killer”
Rok produkcji: 2023
Reżyseria: David Fincher
Obsada: Michael Fassbender, Tilda Swinton, Charles Parnell, Kerry O’Malley i inni
Najnowszy film amerykańskiego reżysera Davida Finchera – „Zabójca”, to niezwykle błyskotliwy zlepek jego wcześniejszych obrazów. Strukturą przypomina bowiem kultowe „Siedem”, tempem akcji „Zodiaka”, natomiast fabuła wygląda tak, jakby była podrasowaną, dostosowaną do dzisiejszych czasów wersją „Gry”. Pomimo wyraźnych inspiracji swoimi wcześniejszymi pracami, twórca „The Social Network” stworzył kolejny udany produkt, zaś wykorzystanie tych samych składników nie jest w tym wypadku pójściem na skróty, lecz świadczy o doskonałej znajomości warsztatu filmowego. Jedyne, co uległo wyraźnej zmianie, to sposób przyprawienia poszczególnych elementów, gdyż Fincher, choć przyzwyczaił widzów do pewnych patentów, tak tutaj może zaskoczyć niejednego fana mrocznych thrillerów sensacyjnych.
„Zabójca” – zarys fabuły
Tytułowy zabójca, którego imię pozostaje nieznane – chyba że brać pod uwagę dane osobowe widniejące na dziesiątkach zmyślnie podrobionych paszportów, jakimi dysponuje – to wysoki, wysportowany mężczyzna w okolicach czterdziestki. W życiu kieruje się surowym kodeksem, a matematyczna precyzja, z jaką pozbywa się zleconych obiektów, graniczy wręcz z fanatyzmem. Codzienna rutyna w postaci ćwiczeń kalistenicznych, odpowiedniej diety i doskonale odmierzonej ilości snu, pomimo wykonywania ryzykownego fachu, pozwala na spokojną egzystencję i utrzymanie się na powierzchni. Jednakże pewnego dnia, podczas realizacji zlecenia w Paryżu, ten idealny, pedantyczny świat głównego bohatera – z powodu minimalnego uchybienia – zostaje zachwiany do tego stopnia, że rujnuje cały porządek rzeczy, pociągając za sobą lawinę problemów.
„Zabójca” – precyzja formy
„Trzymaj się planu”. Najnowszy film Davida Finchera, podobnie jak jego głównego bohatera, cechuje realizatorski pedantyzm i skupienie uwagi nawet na najmniej istotnych detalach. W wypadku omawianego obrazu owa skrupulatność dotyczy także odniesień do kilku wybitnych dzieł filmowych. Scena otwarcia, na gruncie kadru, przypomina bowiem słynne „Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka, zaś szczegółowe przemyślenia tytułowego bohatera puszczane z offu, gdzie ten za pośrednictwem liczb i parametrów dokładnie instruuje widzów, na czym polega jego profesja, sytuują go obok Harry’ego Caula – głównej postaci „Rozmowy” Francisa Forda Coppoli. Jak już jesteśmy przy cechach osobowości, podobieństwa gołym okiem widać także do Jefa Costello – melancholijnego cyngla z filmu „Samuraj”, w reżyserii Jean-Pierre’a Melville’a. Plan na skrupulatne stworzenie głównej postaci tytułowego zabójcy został więc wykonany pierwszorzędnie, a lodowate spojrzenie i doskonale wyrzeźbiona sylwetka Michaela Fassbendera jedynie uwiarygadniają jego kreację.
„Przewiduj, nie improwizuj”. David Fincher jest twórcą na tyle drobiazgowym, że nie pozwala na jakiekolwiek uchybienie zarówno na płaszczyźnie narracyjnej, jak i technicznej, a świadomość swojego stylu po raz kolejny dała o sobie wyraźnie znać. „Zabójcę” podzielił bowiem na sześć aktów, z których każdy przenosi widzów w inne miejsce, oraz krótki epilog. Te siedem parceli, czyli patent dobrze już znany z głośnego filmu, gdzie Brad Pitt i Morgan Freeman ścigają seryjnego mordercę, jest tutaj co prawda zmodernizowany do wymogów fabularnych 2023 roku, jednakże struktura opowieści pozostaje taka sama, jak przed laty. Tempo obrazu również utrzymuje idealny balans na tej niespełna dwugodzinnej osi czasu. W pierwszym akcie, z rygorystyczną wnikliwością w każdy ułamek sekundy, bohater grany przez Michaela Fassbendera zaznajamia widzów zarówno z profesją płatnego zabójcy, jak i swoimi cechami charakteru.
Po tym niezwykle szczegółowym wprowadzeniu odnosi się wrażenie, jakby czas – jego ulotność i niemożność cofnięcia się do wybranego momentu, był drugą główną postacią filmu. Owszem, wraz z kolejnymi aktami akcja nabiera coraz szybszego tempa, jednakże porusza się z na tyle bezpieczną prędkością, iż nie grozi jej wypadnięcie z toru. Wspominany zabieg jest doprawdy imponujący, gdyż czas trwania wszystkich sześciu rozdziałów, choć mniej więcej dwudziestominutowy, kondensuje w sobie coraz więcej wątków wraz z dalszym rozwojem wydarzeń. W obrazie „Zodiak” Fincher osiągnął pod tym kątem perfekcję, ponieważ idealnie zrównoważył flegmatyczność widoczną w początkowych scenach z wybuchem akcji wyraźnie odczuwalnym na późniejszym etapie historii.
Natomiast jeśli chodzi o konstrukcję fabularną, tytułowy zabójca ma wiele wspólnego z głównym bohaterem „Gry” – Nicholasem Van Ortonem, granym przez Michaela Douglasa oraz intrygą, w jaką po części nieświadomie wplątał się ten chłodny biznesmen. Obie postaci, choć pochodzące z różnych środowisk i zajmujące się innymi profesjami, wyznają podobne zasady współżycia społecznego: trzymają ludzi na dystans, ograniczają komunikaty werbalne do niezbędnych stwierdzeń lub poleceń, a w chwilach stresu potrafią zachować zimną krew. Dlatego też David Fincher nie improwizuje w swoich filmach, gdyż dzięki umiejętności budowania silnych, nietypowych, lecz mimo wszystko podobnych do siebie postaci zadowala gusta widowni. Skoro więc plan zawsze zostaje przez niego wykonany w stu procentach, nie ma sensu podejmować zbędnego ryzyka.
„Walcz tylko w bitwach, za którą ci płacą”. „Zabójca” to film powstały dzięki funduszom serwisu Netflix, któremu od dłuższego czasu zarzuca się nadmierną poprawność polityczną – a co za tym idzie – dostosowywanie historii filmowych do gustów czy poglądów opinii publicznej i mediów. Dzieło Davida Finchera, choć nie tak drastyczne, jak poszczególne jego obrazy, nie przypomina produkcji szytej na miarę „spełnię oczekiwania wielkiej platformy streamingowej”. W 2020 roku, kiedy amerykański reżyser podpisał kontrakt z tym wielkim serwisem, powierzając mu swoje artystyczne życie na okres czterech lat, wielu fanów artysty bało się, że ten zatraci filmowy pazur na rzecz poprawności. Nic bardziej mylnego. Netflix, ufając w niezaprzeczalny talent Finchera, dał mu wolność twórczą, której reżyser podobno nie mógł uzyskać ze strony producentów, z jakimi współpracował wcześniej. Uwierzcie mi na słowo – „Zabójcy” daleko do dzieł z przypinką „dla każdego”. Walka w bitwie, za którą zapłacono, w tym przypadku okazała się nie tyle wygraną dla reżysera, co spełniła jedno z fabularnych założeń tytułowego cyngla. Fincher upiekł więc dwie pieczenie na jednym ogniu.
„Zabójca” – Tilda Swinton w roli „wacika”
Fakt, że to Michael Fassbender jest najważniejszą postacią filmu, został udowodniony powyżej, jednakże nie można przejść obojętnie wobec Tildy Swinton, która pojawia się w jednym z późniejszych rozdziałów. Ubrana w stylowy biały kostium, z elektryzującą fryzurą i zauważalnym zmanierowaniem, posługując się enigmatycznym pseudonimem „Ekspert”, przeprowadza długą rozmowę z zabójcą w pewnej ekskluzywnej restauracji. Scena, gdzie brytyjska aktorka tłumaczy głównemu bohaterowi pewne prawidła, jest napisana na tak wysokim poziomie, że na biurku każdego początkującego scenarzysty, zainteresowanego pisaniem ambitnych komercyjnych filmów, powinien leżeć scenariusz pióra Andrew Kevina Walkera, będącego również autorem „Siedem”.
Brytyjska aktorka, choć wyraźnie przestraszona widokiem nieproszonego gościa, dzięki pełnym inwencji zdaniom, jakie wygłasza, budzi delikatny niepokój w nim samym, zaś dowcip wypowiedziany z jej ust – definiujący jego podejście do likwidowania celów – to przysłowiowa wisienka na torcie.
„Zabójca” – ścieżka dźwiękowa w filmie Davida Finchera
„Uważam, że muzyka jest pożyteczną rozrywką. Narzędzie skupiające. Chroni głos wewnętrzny przed błądzeniem”. Trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem, gdyż muzyka i piosenki zawarte w filmie nie tylko podbudowują mroczny i tajemniczy klimat produkcji, ale odsłaniają także nieco bardziej wrażliwe oblicze głównego bohatera. Fakt, że mężczyzna jest zimnokrwistym zabójcą, dla którego – zgodnie z jego własnymi słowami – „empatia to słabość”, to jedno, leczy kiedy do głosu dochodzą melancholijne, traktujące o towarzyskich aspektach życia piosenki brytyjskiego zespołu The Smiths, ta lodowata bariera, za jaką ukrywa się bezimienny bohater, zaczyna nieco topnieć.
Inaczej natomiast wygląda sprawa z muzyką skomponowaną specjalnie na potrzeby filmu, za którą odpowiadają stali współpracownicy Davida Finchera – Trent Reznor i Atticus Ross. Muzyczne ilustracje tego niekonwencjonalnego duetu przyodziano w charakterystyczne dla nich mistyczne, niepokojące pianina, zaś zabieg, jaki kompozytorzy zastosowali po raz pierwszy, to dźwięki imitujące bulgotanie żołądka. Wspomniany patent idealnie sprawdza się w scenach, kiedy tytułowy zabójca, pod wpływem stresu, dokonuje ryzykownych posunięć.
Najnowszy film Davida Finchera to zdecydowane, dopieszczone na każdej możliwej płaszczyźnie kino, gdzie zarówno historia, jak i jej główny bohater są na tyle interesujący, że na długo po seansie zastanawiamy się, co skłoniło mordercę do tak wstrzemięźliwego trybu życia, zaś samo zakończenie opowieści – choć łatwe w przekazie – stawia jednak kilka niełatwych pytań. Tytułowy zabójca to tak naprawdę każdy z nas, czyli podmiot starający się przynależeć do tych nielicznych, a nie być jednym z wielu. Specyficzne, wszak niezwykle trafne poczucie humoru obecne w filmie podpowiada, że żadna osoba, bez względu na zawód, jaki wykonuje, nie jest wyjątkowa. Wyjątkowe natomiast może być podejście do powierzonych zadań. Trzeba jedynie skonstruować zmyślny plan i trzymać się kurczowo wszystkich zawartych w nim punktów. Tylko czy przez pedantyczne zacięcie i nadmierną ostrożność nie cofamy się o kilka kroków, zamiast dumnie iść do przodu?