„Napoleon” – wielki-mały wódz [recenzja]
Tytuł: “Napoleon”
Rok premiery: 2023
Reżyseria: Ridley Scott
Obsada: Joaquin Phoenix, Vanessa Kirby, Tahar Rahim, Rupert Everett
Jako pełnoetatowa matka dwójki dzieci rzadko zdążam na kinowe nowości i tak miało się stać również z „Napoleonem” Ridleya Scotta. Jednak skrajnie zróżnicowane oceny filmu podsyciły ciekawość, zwłaszcza, że proza historyczna była przed laty obiektem moich naukowych zainteresowań. I po seansie myślę sobie, że „Napoleon” nie zasłużył na miażdżąco krytyczne recenzje. Rozumiem jednak, dlaczego film, w którym portret słynnego cesarza momentami ociera się o satyrę, może się nie podobać, szczególnie w Polsce. Jak trafnie zauważył bowiem Andrzej Kijowski w eseju „Listopadowy wieczór”: „Nikt nigdy bardziej Polaków nie wykorzystał. Żaden ze sprzymierzeńców nie potraktował ich brutalniej. I nikogo bardziej nie ukochali. Oto tajemnica”.
„Napoleon” – wielkie wyzwanie Ridleya Scotta
Ridley Scott to twórca o wielkim nazwisku i renomie, który z pewnością potrafi robić wspaniałe kino historyczne, czego najlepszym dowodem jest „Gladiator”. Trzeba jednak przyznać, że sfilmowanie historii jednej z najsłynniejszych postaci w dziejach świata musiało być i było nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza, jeśli ma się zamiar, tak jak to uczynił Scott, pokazać tak obszerny i obfitujący w wydarzenia okres jak epoka wojen napoleońskich. Oczywiście Scott miał w tej materii godnego poprzednika, czyli słynnego „Napoleona” z 1927 roku w reżyserii Abla Gance’a. Niemy klasyk, choć nie pokazuje całych dziejów francuskiego cesarza, do dziś uchodzi za dzieło niedoścignione i jeden z najlepszych filmów w historii kina.
„Napoleon” Ridleya Scotta raczej nie doczeka się tego miana, ale nie znaczy to, że to obraz kiepski. Wręcz przeciwnie, pomijając wszelkie zarzuty historyków, o których za chwilę, film na pewno zostaje w pamięci. A to pierwsza i najważniejsza cecha wartościowego kina. Co więcej, wydaje się, że ponad osiemdziesięcioletni reżyser nadal potrafi pobudzić serca i wyobraźnię młodych widzów. Na dowód tego pozwolę sobie podzielić osobistą obserwacją. Wybrałam się mianowicie na przedpołudniowy seans, siedziałam więc w kinie pełnym szkolnej młodzieży, która była tam w ramach klasowych wycieczek i nie tylko oglądała „Napoleona” w całkowitej ciszy z zapartym tchem, ale po seansie nagrodziła obraz brawami.
Co do zarzutów historyków z pewnością mają swoje uzasadnienie, chociaż niektóre ze wskazanych przekształceń faktów wydają się zrozumiałe w kontekście intencji twórców. Myślę na przykład o otwierającej film niezwykle dramatycznej scenie egzekucji Marii Antoniny na gilotynie, której przygląda się Napoleon. Jasne jest dla mnie, że jego obecność w tłumie jest potrzebna, by pokazać jego refleksję nad bieżącymi wydarzeniami i zwiastuje, że wkrótce on sam znajdzie się w centrum historii Francji, również jako ten, który podniesie właśnie wyrzuconą w błoto koronę.
„Napoleon” – cesarz, który sam wywalczył dla siebie koronę
Na postać Napoleona i jego historyczną rolę z pewnością można było spojrzeć z rozmaitych perspektyw. W ujęciu Ridleya Scotta dominuje oblicze self-made-mana – kogoś, kto sam wywalczył sobie tron i miejsce w historii. Począwszy od sukcesów wybitnego kapitana zdobywającego Tulon w 1793 roku aż po koronację na cesarza w 1804 roku, kiedy, łamiąc zasady protokołu, własnoręcznie nałożył sobie i Józefinie korony na znak, że to nie urodzenie, ale własne zasługi doprowadziły go na tron Francji.
Owo sprawstwo i osobista odpowiedzialność Napoleona za każde wojskowe i polityczne posunięcie są w filmie wielokrotnie podkreślane. To on we własnej osobie występuje jako genialny strateg w wielkiej bitwie pod Austerlitz, która zresztą należy do najlepszych fragmentów obrazu Scotta. To on wbrew swoim doradcom wydaje rozkaz kontynuacji morderczego marszu na Moskwę i to on po ucieczce z Elby ponownie zdobywa serca swoich żołnierzy i w błyskawicznym czasie zbiera stutysięczną armię, by ponieść ostateczną klęskę pod Waterloo w czerwcu 1815 roku.
Znamienne jednak, że nawet momenty największej chwały Bonapartego wydają się bardziej mroczne niż wesołe i pełne optymizmu. I nie zmieniają tego coraz bogatsze i okazalsze stroje głównego bohatera, wystawniejsze uczty i królewskie komnaty. Zdjęcia realizowane w niskim kodzie wydają się oddawać ponury nastrój i emanują przeczuciem nadchodzącej klęski, która wisi nad cesarzem niczym fatum. Nawet jeśli wiktoria, to jedynie chwilowa. Moment mijający błyskawicznie niczym kinowy kadr. Wrażenie to potęguje również aktorska gra Joaquina Phoenixa, zwłaszcza jego nad wyraz poważna i nieprzenikniona mimika twarzy. Na dłuższą metę czynią one postać Bonapartego mniej wiarygodną, pozbawioną charyzmy, którą niewątpliwie musiał zarażać swoich żołnierzy i lud, by osiągnąć tak wiele.
„Napoleon” – groteskowy kochanek
Wraz z rozwojem politycznej kariery Napoleona obserwujemy również jego życie prywatne. I trzeba przyznać, że w tym aspekcie film wypada znacznie lepiej, głównie ze względu na świetną rolę Vanessy Kirby w roli Józefiny. To ikoniczne wcielenie rokokowej damy, której frywolność i ars amandi szturmem podbijają serce cesarza. Bonaparte staje się wręcz jej buduarową maskotką, do szaleństwa zakochaną i ślącą do żony długie tęskne listy z pól bitewnych. Nie sposób nie zauważyć również, że w roli kochanka Napoleon wypada niezwykle groteskowo. Genialny na wojnie, w sypialni wydaje się żałosny i ograniczony. Jego brak erotycznej inwencji bawi również samą Józefinę, która podczas intymnych zbliżeń wręcz pęka ze śmiechu. To jednak Józefina pozostaje do końca największą miłością cesarza, którego ostatnie słowa przed śmiercią brzmiały: „Francja… armia… Józefina”.
Gdyby zatem spojrzeć całościowo na głównego bohatera filmu Scotta, wydaje się, że reżyser zwyczajnie nie darzy go sympatią, choć jednocześnie nie może się oprzeć fascynacji tą postacią. Ostatecznie Bonaparte pozostaje tu człowiekiem pełnym sprzeczności i nieprzeniknionym, niczym twarz grającego go Joaquina Phoenixa.
„Napoleon” i feministyczne akcenty
Warto również zauważyć, że Ridley Scott wprowadza do opowiadanej historii wyraźne akcenty feministyczne. Pojawiają się one już w początkowej scenie, gdy Maria Antonina, obwiniona o całe zło dumnie maszeruje na szafot. Znamienne, że nie widzimy egzekucji króla, a jedynie jego małżonki-kobiety. To potęguje grozę wydarzeń, ale również wymusza ocenę. Jak zauważył bowiem Andrzej Kijowski: „historia rewolucji francuskiej w oczach liberalnej opinii europejskiej dzieli się na dwie epoki: jedną z nich przyjmowano w całej rozciągłości, drugą odrzucano, a granicą między tymi epokami była śmierć króla”.
Najważniejszą rolę pełni jednak w kontekście kobiecych tropów postać Józefiny, która zmusza swojego małżonka do złożenia osobliwej deklaracji. Oto Napoleon, wielki i słynny wódz, wyznaje ukochanej, że bez niej „jest niczym”. Jedynie Józefina nadaje jego życiu sens. Te słowa stają się swoistym przekleństwem Bonapartego. Myśli o nich podczas marszu na Moskwę, kiedy dokonał już decyzji o odprawieniu małżonki i zawarciu ślubu z młodą księżniczką, która w przeciwieństwie do ukochanej da mu potomstwo. W obliczu politycznych interesów osobiste marzenia muszą ustąpić, sercem mogą się kierować jedynie kobiety, jak Józefina, prosząca męża, by ten zamiast ruszać na wojnę, został przy niej. W jednym z listów odrzucona małżonka pisze do męża, że w przyszłym wcieleniu to ona powinna zostać cesarzem, wtedy ich los potoczyłby się inaczej. Czy zatem Scott sugeruje, że kobiety popchnęłyby historię w innym kierunku niż to uczynili mężczyźni? Pozostaje również pytanie, na ile “Napoleon” jest filmem parabolicznym, który można czytać w kluczu współczesnej historii i zagrażającej Europie rosyjskiej inwazji na wielką skalę…
„Napoleon” i polski bonapartyzm
Nie mogłabym nie wspomnieć przy okazji filmu „Napoleon” o jeszcze jednej kwestii, a mianowicie o szczególnym znaczeniu postaci Bonapartego w polskiej świadomości. Nadzieja, jaką Polacy wiązali z osobą francuskiego cesarza znalazła odzwierciedlenie w naszym hymnie narodowym. Jest on dla nas symbolem chwały, odwagi i walki o niepodległość. Co niestety nie zmienia faktu, że pokładanych w nim nadziei nie spełnił, a wręcz zdradził nasz kraj, podpisując pokój w Tylży w 1807 roku, doprowadzający to tak zwanego czwartego rozbioru Polski.
W naszej świadomości epoka napoleońska ufundowała jednak swoistą mitologię, której wciąż jesteśmy wierni. Być może dlatego ciężko jest nam spojrzeć inaczej na Napoleona. Nie chcemy, żeby ktoś odbierał mu należną wielkość, w której i my mieliśmy przecież swój udział, a pamięć o tym przetrwała do dnia dzisiejszego. Oczywiście nie sądzę, że film Ridleya Scotta jest zamachem na legendę francuskiego cesarza, ale z pewnością pokazuje, że nie ma jednej wersji dziejów i każdy naród postrzega je przez pryzmat własnych doświadczeń.