„Lilyhammer” – Amerykanin w Skandynawii
Tytuł: “Lilyhammer”
Lata emisji: 2012 – 2014
Obsada: Steven Van Zandt, Trond Fausa, Steinar Sagen, Marian Saastad Ottesen i inni
Oglądając serial Netflixa „Lilyhammer”, bawiłam się przednio, gładko i błyskawicznie przepływając przez trzy sezony komediowej produkcji. O dziwo do końca nie znużyła mnie bardzo specyficzna postać głównego bohatera – amerykańskiego mafioso, który jako uczestnik programu ochrony świadków wybiera na swoje nowe miejsce zamieszkania tytułowe, norweskie miasteczko. Zupełnie nieprzemyślana decyzja Franka Tagliano, motywowana jedynie tym, że w 1994 roku oglądał odbywające się tam Zimowe Igrzyska Olimpijskie, musi oczywiście nieść za sobą szereg problemów. I właśnie owe kulturowe nieporozumienia oraz zderzenie amerykańskiej mentalności ze skandynawską utopią społeczną jest przyjemne w odbiorze niczym wybieranie najsmaczniejszych michałków z tortu.
„Lilyhammer” – klasyczna produkcja Netflixa
„Lilyhammer” to już w pewnym sensie serialowa klasyka, jest to bowiem pierwszy oryginalny serial Netflixa. Amerykańsko-norweska produkcja miała swoją premierę w styczniu 2012 roku w skandynawskiej stacji NRK1, a miesiąc później pojawiła się również na platformie streamingowej jako pierwszy „ekskluzywny content” firmy. Składający się z trzech sezonów serial przedstawia zabawną historię niejakiego Franka Tagliano (w tej roli Steven Van Zandt), nowojorskiego gangstera, który zmęczony mafijnymi porachunkami postanawia wsypać swojego znienawidzonego wuja w zamian za udział w programie ochrony świadków. Otrzymuje zatem nową tożsamość i możliwość wyboru miejsca pobytu. Kierując się sentymentem do Zimowych Igrzysk Olimpijskich z 1994 roku, bohater wybiera małe norweskie miasteczko Lilyhammer. Jako Giovanni Henriksen wyjeżdża więc do Skandynawii, udając restauratora, mającego zamiar rozkręcić tam swój biznes. Zabiera ze sobą pieniądze i prochy swojego ukochanego psa Lily, który zginął w nieudanym zamachu na życie gangstera. Imię suczki jest tu zresztą znaczące, stanowi bowiem fonetyczny odnośnik do tytułu serialu. Stanowi niejako ucieleśnienie najgłębiej skrywanej słabości gangstera – tego, co jest dla niego najważniejsze i najbardziej wartościowe.
„Lilyhammer” – amerykański porządek kontra skandynawska utopia
Amerykański temperament Franka i oczywiście jego gangsterska mentalność bardzo szybko ulegają zderzeniu ze skandynawskim porządkiem społecznym. Świat, w którym więzienia przypominają ośrodki wczasowe, pojęcie łapówki nie mieści się w głowach urzędników, a dzieci wychowuje się, eliminując wszelkie negatywne emocje z perspektywy byłego mafioza wygląda jak wycieczka do alternatywnej rzeczywistości. Jednak bardzo szybko okazuje się, że nawet w ziemskim raju podstępny duch może bardzo szybko namieszać i skusić innych do złego. Wydaje się, że właśnie ów archetyp Edenu i szatana, który niszczy pierwotny ład stanowi najbardziej podstawowy mit narracyjny, do jakiego odwołuje się „Lilyhammer”.
Najciekawsze w tej konfrontacji jest jednak to, że pozory w wielu sytuacjach mogą okazać się bardzo zwodnicze. Początkowo wydaje się bowiem, że produkcja Netflixa stanowi satyrę na amerykańską kulturę, której wszelkie wady mają uwidocznić się niczym ślady przestępcy na białym śniegu skandynawskich bezkresów. Tymczasem uważniejsze spojrzenie na „Lilyhammer” ujawnia coś zupełnie przeciwnego: to norweski ład bywa raz po raz dyskredytowany jako nieprzystająca do ludzkiej natury utopia maskująca lub nawet potęgująca prawdziwe problemy. W każdym razie konfrontacja dwóch odmiennych kultur wypada naprawdę frapująco i ciekawie, a co najważniejsze – przezabawnie.
Serial „Lilyhammer” i Steven Van Zandt
Oczywiście wszystko to nie udałoby się bez świetnej kreacji głównego bohatera – Franka. Steven Van Zandt to w każdym calu postać przerysowana i jednocześnie skupiającą w sobie cechy słynnych włoskich gangsterów z „Ojca chrzestnego” czy „Chłopców z ferajny”. Wiele scen i sytuacji stanowi tu wręcz literalne nawiązanie do klasyki kina gangsterskiego, co z pewnością może być frajdą dla miłośników gatunku, podobnie jak kolejne części „Strasznego filmu” podobają się wielbicielom horrorów. Osobiście byłam zaskoczona, że tak jawnie karykaturalna postać wcale mnie nie drażniła – choć po kilku pierwszych epizodach byłam pewna, że wcześniej czy później nie będę mogła jej znieść. Tymczasem fabularna pomysłowość, humor i niezwykle wciągający obraz zaśnieżonej Norwegii stanowią naprawdę urozmaiconą mieszankę, która pozwala jednocześnie świetnie się bawić i poczynić interesujące obserwacje.