„Matki pingwinów” – czyli polskie matki fajterki
Tytuł: “Matki pingwinów” (serial TV)
Rok produkcji: 2024
Reżyseria: Klara Kochańska, Jagoda Szelc
Obsada: Masza Wągrocka, Barbara Wypych, Magdalena Różdżka, Tomasz Tyndyk
Ten serial poruszy każdego rodzica, a już z pewnością każdą matkę, której figurą nieprzypadkowo jest tu zawodowa bokserka, wspaniale zagrana przez Maszę Wągrocką. Bo polska matka jest prawdziwą fajterką, która nieustannie walczy: z systemem edukacji, z dyskryminacją, z kłopotami finansowymi, z brakiem czasu i z wyśrubowanymi standardami idealnego rodzicielstwa. Czasem też walczy z innymi matkami, żeby pokazać, że jej plan na wychowanie jest lepszy i to ona ma receptę na powodzenie. Ale w przedsięwzięciu zwanym macierzyństwem sukces nigdy nie jest gwarantowany, a po wygranej okupionej kilkoma siniakami i wybitym zębem, można znowu otrzymać niespodziewany cios. Zwłaszcza jeśli wychowuje się dziecko ze specjalnymi potrzebami. Dlatego „Matki pingwinów” słusznie przypominają prostą prawdę, że ile dzieci, tyle różnych matek i wzajemne wsparcie jest lepszym pomysłem niż rywalizacja i etykietowanie. A to wszystko bez zbędnego lania łez, za to ze świetnie wyważonym poczuciem humoru, bez którego trudno radzić sobie z wyzwaniami codzienności.
„Matki pingwinów” – lądowanie w Polsce
Serial „Matki pingwinów” zaczyna się od mocnego wejścia i podąża tym rytmem aż do ostatniego odcinka. Nic dziwnego, główną bohaterką tej historii jest zawodniczka walk MMA, Kamila Barska (Masza Wągrocka), która po kolejnej wygranej w międzynarodowych zawodach wraca do Polski, by przygotować się do najważniejszej walki w swojej karierze. Jeśli stoczy zwycięski pojedynek w USA, drzwi sukcesu staną przed nią otworem. Tymczasem lądowanie w Polsce okazuje się naprawdę trudne. Siedmioletni syn bohaterki, Jasiek (Jan Lubas) zostaje wydalony ze szkoły, ponieważ bez powodu rzucił się na swoją koleżankę z klasy. Wizyta u psychologa skutkuje jednoznaczną diagnozą: „spektrum autyzmu”, która powoduje, że drzwi kolejnych placówek edukacyjnych zatrzaskują się z hukiem, nawet jeśli za czesne trzeba płacić siedem tysięcy miesięcznie.
Jedynym miejscem, gdzie Jasiek zostaje przyjęty bez zbędnych pytań, okazuje się szkoła integracyjna o ciepło brzmiącej nazwie: „Cudowna Przystań”. Chłopiec trafia do klasy „Pingwinów”, gdzie uczęszczają w większości dzieci z niepełnosprawnością, ale również uczniowie bez szczególnie widocznych problemów. Jest między innymi Tola (Tola Będzikowska), dziewczynka z Zespołem Downa, której zawsze zadbana i elegancka matka (w tej roli Barbara Wypych) próbuje radzić sobie z przytłaczającą codziennością, prowadząc popularnego bloga internetowego. Jest wrażliwa Helenka (Amelia Sarzyńska) z bliżej niezdiagnozowaną wadą genetyczną utrudniającą jej funkcjonowanie, wychowywana przez samotnego ojca (Tomasz Tyndyk). Do Cudownej Przystani uczęszcza również ponadprzeciętnie inteligentny, cierpiący na dystrofię mięśniową Michał (Maksymilian Młodawski). Jego matka Tatiana (Magdalena Różdżka) musi się nim opiekować całą dobę, więc nawet gdy dziecko jest w szkole, ona czeka na telefon od nauczycielki, by pomóc synowi skorzystać z toalety.
„Matki pingwinów” – heroiczne bohaterki codzienności
Jako matka nie mogłam tego serialu obejrzeć bez emocji, nie mogłam ani na chwilę się zdystansować. Bo „Matki pingwinów” to przede wszystkim historia o polskich matkach, które w razie poważnych problemów, zwłaszcza takich jak wychowywanie dziecka o specjalnych potrzebach, nie mają społecznego wsparcia. Nie zawsze lub raczej bardzo rzadko mogą wtedy liczyć na partnera, czasami pomagają im rodzice, a czasami zostają zupełnie same na ringu codzienności. Nikt nie pyta ich, czy były na to gotowe, jak się czują, czy mają psychiczne zasoby, zdrowie, pieniądze, żeby to wszystko ogarnąć. One muszą ogarnąć, i ogarniają, bo są fajterkami.
Dostają przy tym nieustanne ciosy: od szkoły, od zdradzającego partnera albo od zupełnie obcych ludzi, którzy wolą udawać, że nie widzą, z czym się zmagają. To nie matki-fantomy z kolorowych reklam i okładek czasopism, ale kobiety harujące każdego dnia, by zapewnić swoim dzieciom namiastki normalnego życia. Dla nich samych nie zostaje już wiele, choć czasem uda się wypić kawę, iść do fryzjera albo na paznokcie. Muszą być nieustannie gotowe do walki ze wszystkimi i o wszystko, dlatego czasem nie widzą, że zdarza im się uderzyć w siebie nawzajem. Zupełnie jakby nie zauważały, że pomimo tego, że są wszędzie wykluczane i izolowane, to właśnie w grupie jest siła i wsparcie. W serialu Klary Kochańskiej i Jagody Szelc dostrzegam wręcz wezwanie, by kobiety-matki stawiały na solidarność i spoglądały na siebie nawzajem z większą dozą wyrozumiałości i miłości.
„Matki pingwinów” – potrzeba społecznej terapii
Chcę jednak podkreślić, że „Matki pingwinów” pomimo ciężaru tematu, jaki serial podejmuje, nie są w żadnym momencie naznaczone cierpiętnictwem. Wręcz przeciwnie, ta produkcja nie jest wyciskaczem łez, ale energetycznym kopniakiem i pełną ciepłego humoru, terapeutyczną historią o tym, że można dawać radę. Co więcej, niepełnosprawność nie jest tu domeną bohaterów, ale całego społecznego systemu. Niepełnosprawny i kulejący jest świat, w którym słabsi nie mogą liczyć na realne wsparcie i zrozumienie. Mam wrażenie, że oprócz figury poobijanej przez życie wojowniczki serial operuje w tej materii jeszcze jednym znaczącym symbolem. Jest nim szkoła integracyjna, czyli miejsce, gdzie wszyscy powinniśmy trafić, by uczyć siebie i własne dzieci wzajemnej tolerancji na wszelką inność. Dlatego „Matki pingwinów” to serial nie tylko ciekawy, zabawny i motywujący, ale przede wszystkim potrzebny i ważny.