„Elvis” – urodzony, by grać rock’n’rolla [recenzja]
Tytuł: “Elvis”
Rok produkcji: 2022
Reżyseria: Baz Luhrmann
Obsada: Austin Butler, Tom Hanks, Olivia DeJonge, Helen Thomson, Richard Roxburgh, Kevin Harrison Jr., David Wenham i inni
„Elvis” Baza Luhrmanna to przede wszystkim tętniące kolorami i muzyką, niesamowite widowisko, które skradło moje serce od pierwszych chwil. Zamiast psychoanalizy i szczegółowej relacji z faktów biograficznych mamy anatomię scenicznego fenomenu słynnego artysty. Luhrmann nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, kim był Elvis Presley prywatnie, bardziej interesuje go za to, kim był dla swojej publiczności. Na naszych oczach rozbłyska więc gwiazda króla roc’n’rolla, który urodził się, by zmienić historię muzyki i kultury.
„Elvis” – historia fenomenu Presleya
„Elvis” w reżyserii Baza Luhrmanna to niewątpliwie nowatorskie spojrzenie na życie jednego z największych artystów wszech czasów. Film nie jest bowiem standardową biograficzną opowieścią, ale iskrzącą się od wielości kinowych konwencji historią gwiazdora, w której rolę narratora pełni jego wieloletni manager, pułkownik Tom Parker (To Hanks). Dzięki temu na pierwszym planie znajduje się nie tyle życie osobiste Elvisa Presleya (Austin Butler), ile jego wielka kariera oraz niesamowity kulturowy fenomen.
Samego Elvisa poznajemy zatem jako przystojnego kierowcę ciężarówki, który właśnie nagrał w wytwórni Sun Records hit podbijający listę przebojów – „That’s All Right Mama” Tom Parker, prowadzący w tym czasie trasę koncertową piosenkarza Hanka Snowa, słysząc w radio piosenkę Presleya, postanawia wziąć ze sobą wykonawcę. Doświadczony łowca talentów bardzo szybko orientuje się, że jego nowy podopieczny ma niespotykany talent: na koncertach niezwykle silnie działa na swoją publiczność, a jej damską część wprowadza wręcz w rodzaj transu. Parker stawia zatem wszystko na jedną kartę: odtąd będzie się zajmował tylko Presleyem. Przewidując rychłą karierę artysty, manager podpisuje z jego rodzicami skandaliczny kontrakt, który daje mu aż połowę zysku z dochodów i prawa autorskie do jego twórczości …
Wkrótce Presley pojawia się w programie telewizyjnym „The Ed Sullivan Show”, co staje się początkiem jego popularności na całym świecie. Elvis zaczyna występować w filmach, a jego sceniczne występy przyciągają coraz większe rzesze fanów. Jednak nowatorski, wywodzący się z afroamerykańskich rytmów styl wokalisty przeszkadza politykom i organizacjom religijnym, które oskarżają go obrazę moralności. Remedium na skandale ma być oddelegowanie piosenkarza na dwa lata do służby wojskowej w Europie. Tymczasem Parker już planuje kolejne etapy kariery Elvisa…
Film „Elvis” – wielkie show w najlepszym stylu
„Elvis” to film, w którym z pewnością znać rękę Baza Luhrmanna, reżysera słynnego musicalu „Moulin Rouge!”. Któż inny mógłby tak wspaniale pokazać legendarne występy jednego z największych artystów wszech czasów. Na naszych oczach rozgrywa się wielkie widowisko, które wręcz ocieka muzyką, kolorami i precyzyjnie zaplanowaną dramaturgią wzbudzającą w widzach niezwykle silne emocje. Kolejne sceniczne kreacje Elvisa – jego śpiew, taniec, ale też niezapomniane modowe stylizacje budują klimat szóstej i siódmej dekady XX wieku, gdy Elvis zaczyna funkcjonować jak swoista marka.
Widz niczym na rozpędzonej karuzeli mieniącego się neonami lunaparku ma okazję podziwiać coraz to nowe wprawiające go w zachwyt atrakcje. W owym show jak w soczewce skupiają się bowiem przywoływane w „Elvisie” rozmaite formy performance’u: cyrk, koncert, modowy pokaz, reklama, program telewizyjny i wreszcie kino – sztuka atrakcji, przykuwania uwagi odbiorcy i zdobywania jego serca.
Wizualna strona filmu „Elvis” to istna erupcja jaskrawych barw wydobywających koloryt epoki, w której żył król rock’n’rolla – jej fantazyjnej mody, wyrazistych fryzur, biżuterii i ekscentrycznych samochodów. Kolorystyczna hiperbola nasuwa również skojarzenia z określonymi konwencjami fabularnymi. A tych jest tu cały wachlarz: od kina inicjacji, przez komedię, musical, thriller po melodramat. Nade wszystko panuje tu jednak estetyka baśni – wielkiej opowieści o bohaterze, którego życie staje się ciągiem niezwykłych przygód, na dodatek z morałem.
„Elvis” jako fenomen sceny, muzyki i kultury
Fenomen Elvisa Presleya rodzi się tu zatem i funkcjonuje jako show, podczas którego z ludzi uwalnia się tłumiona przez społeczne konwenanse energia. To erupcja radości, życia i seksu. To coś, co sprawia, że uczestnicy koncertów krzyczą, zdejmują garderobę, pragną objąć i przytulić swojego idola. Luhrmann w swoim filmie, mimo że pokazuje najważniejsze wydarzenia z życia gwiazdora, nie zagłębia się w ich przebieg ani znaczenie (odwrotnie niż robi to Andrew Dominik w historii o Marilyn Monroe, “Blondynka“). Interesuje go przede wszystkim biografia twórcza Presleya, a w jej centrum znajduje się niezgłębiony dar uszczęśliwiania publiczności.
Co więcej, reżyser wyraźnie zderza w filmie dwie perspektywy spojrzenia na swojego bohatera. Jedną reprezentuje głos Parkera, który widzi w Elvisie jedynie własny marketingowy produkt. W mniemaniu pułkownika Presley to zdolny showman, odpowiednio pokierowany, opakowany i sprzedany – tak, by mamił miliony fanów. Jest jednak w „Elvisie” również druga perspektywa, z pozoru niewidoczna, która objawia się we wszystkich momentach, gdy Presley sprzeniewierza się swojemu managerowi i idzie za głosem serca, nie zważając na konsekwencję. To wówczas artysta porywa tłumy, przełamuje schematy i depcze rasowe uprzedzenia. To wtedy widzimy człowieka, który jako mały chłopiec podczas nabożeństwa w afroamerykańskim kościele doznał iluminacji i otrzymał nadprzyrodzony dar.
Kim zatem był Elvis Presley? Czy sprytnie pomyślanym produktem marketingowym sprzedającym przedmioty użytkowe, modę i płyty muzyczne, czy też urodzonym mistrzem rock’n’rolla wprawiającym swoich odbiorców w niemal metafizyczny trans? Mając przed oczami to drugie oblicze gwiazdora, myślałam o filmowym Jimie Morrisonie ze słynnego dzieła Oliviera Stone’a „The Doors”. O ile Val Kilmer w scenicznych popisach stawał się indiańskim szamanem, o tyle Austin Butler jako Presley podczas występu wydaje się afroamerykańskim bluesmanem.
„Elvis” – historia wiecznej miłości
Zanim zobaczyłam „Elvisa” byłam pewna, że w filmie najwięcej miejsca zajmie wątek miłosny, ponieważ najlepiej opowiada się biografię przez pryzmat „great love story”. I rzeczywiście jest to opowieść o miłości – ale nie do kobiety, za to do publiczności. Osobliwość Elvisa Presleya niejako rodzi się dopiero w kontakcie z odbiorcami. Artysta nigdy nie tworzy bowiem dla siebie, zawsze tworzy dla kogoś. I to właśnie publiczność jest najczulszą kochanką Elvisa, do której tęskni i która pomimo jego kolejnych upadków wciąż wiernie na niego czeka i niezmiennie kocha. Nieprzypadkowo w finale rozbrzmiewa głos Presleya z jednego z jego ostatnich koncertów. Piosenka „Unchained Melody” w jego ustach to niezwykle poruszające miłosne wyznanie, którego adresatem są jego ukochani fani, ale też współcześni widzowie filmu. To do nas zwraca się bezpośrednio i pyta, czy nasze serca pomimo upływu czasu nadal należą do niego – Króla rock’n’rolla?
„Woah, my love, my darling
I’ve hungered for your touch
A long, lonely time
And time goes by so slowly
And time can do so much
Are you still mine?
I need your love
I need your love
God speed your love to me”