„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” – nostalgiczny powrót czy skok na kasę?

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

 

Tytuł: “Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”

Tytuł oryginalny: “Indiana Jones and the Dial of Destiny”

Rok premiery: 2023

Reżyseria: James Mangold

Obsada: Harrison Ford,  Mads Mikkelsen, Phoebe Waller-Bridge, John Rhys-Davies i inni

 

Jeszcze przed premierą najnowsza część przygód znanego archeologa zmagała się z osądami. Wielu zarzucało produkcji „odgrzewanie kotleta” i skok na kasę, a najbardziej zagorzali fani franczyzy uznawali przekazanie przez Spielberga reżyserskiej pałeczki w ręce Jamesa Mangolda za profanację, nawet pomimo kilku naprawdę porządnych filmów na jego koncie. Jednak warto zadać sobie pytanie – czy diabeł na pewno jest taki straszny jak go malują?

Nie trzymając za długo w niepewności, śpieszę z mało konkretną odpowiedzią: i tak i nie. Oczywiście względem pierwotnej trylogii buty Spielberga okazały się nieco za duże (i wydaje mi się, że naiwnym byłoby oczekiwać inaczej), ale Mangold nie poniósł też porażki, na którą najbardziej sceptyczni widzowie spisywali go już na starcie.

„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” – czy ten schemat historii wciąż działa?

W piątej i już ostatniej części przygód Indy’ego (w tej roli oczywiście Harrison Ford, i całe szczęście, bo podobno plany producentów były inne) w prologu twórcy wrzucają widza w retrospekcję z czasów II wojny światowej, która nakreśla kontekst historii, mającej miejsce prawie 30 lat później – w roku 1969. Podstarzały i nieco zgorzkniały Jones za sprawą swojej chrześnicy (Phoebe Waller-Bridge) zostaje mimowolnie wciągnięty w jej nielegalne porachunki związane z handlem dziełami sztuki i odnalezionymi zabytkami, a co za tym idzie – w poszukiwanie jednego z nich – legendarnego mechanizmu z Antykithiry. Dalej schemat jest wszystkim znany. Towarzyszymy bohaterom w podróżach po świecie, z której każda jest źródłem kolejnej wskazówki, zbliżającej do ostatecznego rozwiązania. Ponadto kibicujemy im w wyścigu z bandziorami (ulubiony dla twórców serii wątek nazistowski), którzy również chcą odnaleźć mechanizm i wykorzystać go w nikczemnych celach.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia recenzja

„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” – prosta rozrywka w sam raz na wakacje

Skoro mamy już za sobą niezbędne informacje, przejdźmy do konkretów. „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” świetnie spełnia swoją główną funkcję – daje widzowi przyjemną i niezbyt wymagającą rozrywkę, często puszczając przy tym oczko do starszych widzów serii i wzbudzając w nich nostalgię (odmłodzony technologią „deep fake” Ford wyszedł świetnie!). Scenariusz jest skonstruowany w bardzo prosty, wręcz podręcznikowy sposób (co nie znaczy, że jest bez wad), a każdą sekwencję kończy puenta, dająca odbiorcom pożądaną satysfakcję. Historia nie nuży mimo długiego metrażu, choć myślę, że niektóre sceny są nieco przeciągnięte (np. Pierwszy akt retrospekcji). Montaż jest poprawny i skutecznie utrzymuje uwagę widza, a w najbardziej dynamicznych scenach umiejętnie kieruje wzrok na najistotniejsze elementy.

Najjaśniejszym punktem całej historii jest Helena – chrześnica Jonesa – grana przez Phoebe Waller-Bridge. Znana z serialu „Fleabag” aktorka świetnie odnajduje w roli zawadiackiej i cwanej, ale także całkiem zabawnej złodziejki i handlarki zabytkowych znalezisk archeologicznych. Postać Heleny odświeża archetyp kobiet pojawiających się w filmach o Indianie, które zazwyczaj zostawały jego kochankami, a także pozwala spojrzeć na charakter Jonesa z innej perspektywy. Na ekranie nie widzimy już przystojnego amanta uwodzącego kobiety, a starszego pana zatroskanego o losy swojej chrześnicy.

„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to przyzwoite kino rozrywkowe pozwalające na ponad 2,5 godziny odciąć się od rzeczywistości. Nie jest to film bez wad i na pewno znajdą się uważni widzowie wytykający błędy lub starsi fani, którym sama koncepcja przedłużania serii po 15 latach przerwy nie odpowiada. Moim zdaniem warto jednak odpuścić takie podejście, zaakceptować albo przynajmniej w miarę możliwości zignorować niedociągnięcia (nie ma ich aż tak dużo, żeby było to niemożliwe) i spróbować z dziecięcą radością po raz kolejny zagłębić się w świat przygód Indiany Jonesa.

Avatar photo

Jan Wierzbicki

Student Katowickiej Szkoły Filmowej, dzięki której mógł pracować między innymi z Andrzejem Grabowskim, Piotrem Głowackim i Jerzym Łukaszewiczem. Widz filmów wszelakich wciąż szukający swojej niszy, której w pełni się odda. W przyszłości marzy mu się praca przy największych festiwalach filmowych.