Najlepsze musicale – TOP 10
Niewielu już może pamięta te czasy, ale za starego dobrego Hollywood gatunkiem, który świecił największe triumfy, był musical. Dziś ten rodzaj filmów nie cieszy się już taką popularnością czy zainteresowaniem. Podobnie jak chociażby western uchodzi za relikt przeszłości. Jeśli już powstanie jakiś współczesny musical, to robi się wokół niego spory szum tak jak np. w wypadku “La La Land“, produkcji entuzjastycznie przyjętej przez krytyków i publikę. Jest to musical na miarę naszych czasów, w którym główne role powierzono aktorom nieumiejącym zbytnio śpiewać, ani tańczyć. Kiedyś natomiast musicale oferowały rozrywkę na najwyższym poziomie, a ich gwiazdy były prawdziwymi wirtuozami sceny. Musical na trwałe zapisał się w historii kina, będąc niejako portalem do magicznego świata filmu. Oto moje propozycje do Top 10 dzieł tego nurtu.
Najlepsze musicale wszech czasów
10. „Sława” („Fame”, 1980)
Filmowy taniec i śpiew zdają się domeną młodych ludzi. O nich właśnie opowiada “Sława”. Jest to twór, który egzystował dwutorowo. Z jednej strony był serial telewizyjny, a z drugiej film pełnometrażowy. Trzeba przyznać, że serial miał więcej sensu, ale film również prezentował określony poziom, który predysponuje go do miejsca w zestawieniu. Obraz opowiada o uczniach pewnej nowojorskiej szkoły artystycznej specjalizującej się w śpiewie, tańcu, aktorstwie i grze na instrumentach. Produkcja okazała się hitem, co zaowocowało stworzeniem serialu. Można było odnieść wrażenie, że to serial powstał jako pierwszy, gdyż narracja wersji kinowej pozbawiona była płynności.
Mimo to jest to nadal świetna rozrywka, z pamiętnymi, charakterystycznymi numerami na czele z tytułowym przebojem w wykonaniu Irene Cary. “Sława” wyróżnia się głównie wielką spontanicznością aktorów, którzy emanują z ekranu młodzieńczą energią. Ich chóralne śpiewy i pląsy zawsze robiły na mnie wrażenie. Ich układy taneczne mimo pozornego chaosu, pokazują pełnię talentu. Część scen była improwizowana, a piosenki nagrywano na żywo, co wpływa pozytywnie na autentyczność i naturalność produkcji. Jej głównym atutem nie jest sama treść, lecz forma ukazana na tle brudnego, zmęczonego i zrujnowanego miasta.
9. „Tommy” (1975)
Gdy chcemy nakręcić dobry musical, niezłym pomysłem wydaje się powierzenie głównej roli komuś, dla kogo śpiewanie jest chlebem powszednim. W wypadku “Tommy’ego” funkcję taką spełnia Roger Daltrey, czyli wokalista legendarnej, brytyjskiej grupy The Who. Wybór tego właśnie piosenkarza był oczywisty, jako że obraz oparty jest na albumie tejże kapeli. W filmie Kena Russella wciela się on w tytułową postać młodego człowieka, który w wyniku dramatycznych wydarzeń w dzieciństwie traci wzrok, słuch i mowę. Oprócz Daltreya w filmie podziwiać możemy także innych zawodowych muzyków takich, jak Tina Turner, Eric Clapton czy Elton John. Zwłaszcza ten ostatni zapada w pamięć, brawurowo wykonując utwór “Pinball Wizard”.
Całość produkcji została zrealizowana z wielkim rozmachem. Lwią część fabuły opowiedziano przy użyciu piosenek. Tak jak w innych dziełach angielskiego reżysera dużą rolę odgrywa tu scenografia. Sprawia ona surrealistyczne wrażenie, czyniąc z obrazu niezapomnianą podróż w świat muzycznych, ekstrawaganckich fantazji.
8. “Nadworny błazen” („The Court Jester”, 1955)
A teraz hołd dla starego Hollywood. Były czasy, gdy musical święcił swoje triumfy, a filmy tego gatunku rywalizowały regularnie o statuetkę Oscara. Chodzi o lata powojenne, a produkcje z tego okresu puszczano niejednokrotnie w naszej telewizji na specjalne okazje. Było to prawdziwe święto kina, na które czekało się z niecierpliwością cały tydzień. Nierzadko poprzedzano je jakąś prelekcją, zachęcającą do seansu. Jedną z takich właśnie pozycji jest “Nadworny błazen” z 1955 roku. Film ten to popis jednego aktora. Jest nim Danny Kaye. Ten posiadający polskie pochodzenie artysta był wówczas u szczytu popularności. Potrafił on całkowicie skraść show, będąc centralną postacią wielu produkcji. Należą one obecnie do kanonu gatunku, a Kaye jest jedną z wielu gwiazd tej odległej epoki.
Nie inaczej rzecz się ma z “Nadwornym błaznem”. Ta komedia omyłek stanowi idealną okazję dla aktora do ukazania swoich licznych talentów. Ówcześni artyści z Kaye’em na czele byli prawdziwymi atletami. Ich gimnastycznych popisów nie powstydziłby się sam Jackie Chan. Byli to ludzie stworzeni wręcz do musicali, umiejący stworzyć ze swojego ciała tworzywo i środek wyrazu, który opanowali do perfekcji.
7. „Kapryśna chmura” („Tian bian yi duo yun”, 2005)
A teraz coś z zupełnie innej beczki. Konkretnie to z beczki azjatyckiej. “Kapryśna chmura” to powstały na Tajwanie obraz, który skupia się na ukazaniu procesu tworzenia filmów pornograficznych. Trzeba przyznać, że to nietypowy temat jak na musical. W tym szaleństwie jest jednak metoda. To zupełnie inne doświadczenie niż chociażby hollywoodzkie produkcje, z jakimi mamy do czynienia na co dzień. Spore wrażenie robią sekwencje muzyczno-taneczne. Posiadają one absurdalną stylistykę. Są pełnie efektownych kombinacji i przejść, w które zaangażowane są spore rzesze tancerzy.
Dzieło to jest prawdziwą jazdą bez trzymanki i rarytasem dla widzów, szukających nieoczywistych rozwiązań w kinie. Nie posiada może żadnej konkretnej kompozycji zapadającej w pamięć, ale na pewno dostarcza wielu wrażeń. Należy do niej podejść z dystansem oraz otwartym umysłem. W końcu co kraj to obyczaj.
6. „Cały ten zgiełk” („All That Jazz”, 1979)
Jak już robić musical to najlepiej o ludziach z branży. Z takiego założenia wyszli zapewne twórcy filmu “Cały ten zgiełk”. Jest on luźno oparty na doświadczeniach współscenarzysty produkcji. Przedstawia losy uznanego tancerza i choreografa poddanego ciągłej presji zawodowej i osobistej, napędzane przez liczne nałogi. W główną rolę wcielił się Roy Scheider. I muszę przyznać, że nie do końca mi on pasuje w takiej roli. Nie widzę go jakoś w musicalu, a ubrany w cekiny i z małym wąsikiem wygląda wręcz groteskowo. Na szczęście aktor więcej w tym dziele mówi, niż śpiewa. Ten aspekt pozostawiono prawdziwym profesjonalistom, co stanowi o sile. Może ma ona pewne braki, jeśli idzie o fabułę, ale sekwencje taneczne stoją tu na naprawdę wysokim poziomie. Jest to insiderskie spojrzenie na środowisko artystów, ukazujące trudy, wzloty oraz upadki tego zawodu. Dzięki takim właśnie obrazom człowiek może uświadomić sobie, jak ciężkim i wymagającym zajęciem bywa praca artysty scenicznego i jak wiele wymaga poświęceń.
5. „Kabaret” („Cabaret”, 1972)
Gdy byłem dzieckiem, moja mama zachwalała mi pewne filmy, opowiadając o ikonicznych scenach, jakie zawierają. Jedna z takich scen pochodzi z filmu „Kabaret”. Jest to moment, w którym na wiejskim pikniku w nazistowskich Niemczech grupa cywilów zaczyna śpiewać pieśń „Tomorrow Belongs to Me”. Co zaczyna się jako solowy popis, szybko przeradza się w chór głosów. Miało to ukazać fanatyzm oraz jedność narodu niemieckiego niedługo przed rozpoczęciem wojennej zawieruchy. Nie jest to jednak jedyny pamiętny fragment dzieła. Jak każdy dobry musical zawiera on wiele wspaniałych numerów na czele z “Money, Money”. Połączone są one idealnie z sekwencjami tańca.
Film wydobywa maksymalną ilość znaczeń z faktu, że jego bohaterami są artyści estradowi. Jednocześnie posiada słodko-gorzki ton, wynikający z opowiadania o trudnych czasach. Za tło do wydarzeń służą jedne z najmroczniejszych wydarzeń w historii XX wieku. Bohaterowie kabaretu starają się mimo wszystko zachować uśmiech na twarzy, mają jednak świadomość grozy, która zbliża się wielkimi krokami.
4. “The Rocky Horror Picture Show” (1975)
Jedną z wcześniejszych pozycji na liście była “Sława” Alana Parkera. Obraz ten zawiera scenę, w której para bohaterów udaje się na seans “The Rocky Horror Picture Show”. Podczas niego obserwujemy, że część widowni przebrana jest za postacie z filmu oraz wykonuje sama wszystkie piosenki. Jak widać, zaledwie pięć lat po premierze produkcja dorobiła się wiernego grona fanów i zyskała status kultowy. Tak jest również postrzegana dzisiaj. “The Rocky Horror Picture Show” to dzieło, do którego perfekcyjnie pasuje określenie “zwariowany”.
Jest to wybuchowa mieszanka klasycznego, gotyckiego horroru z kabaretem oraz wyuzdaniem, do jakiego doprowadziła rewolucja seksualna. Musical do dziś pozostaje guilty pleasure wielu grup ludzi, zwłaszcza tych, których orientacja pozostaje nieokreślona. Całość utrzymana jest w humorystycznym, wesołym tonie, a poszczególne piosenki na czele ze “Sweet Transvestite” są bardzo chwytliwe, imponując dowcipnymi tekstami.
3. “Czarnoksiężnik z Oz” („The Wizard of Oz”, 1939)
Podium najlepszych musicali otwiera najstarsza pozycja na liście, czyli “Czarnoksiężnik z Oz”. Film ów miał premierę w 1939 roku. Kiedy się go ogląda ze świadomością, że w roku tym wybuchła wojna, doświadcza się dziwnego uczucia dysonansu. Mimo że pamiętam “Czarnoksiężnika…” z dzieciństwa to jednak dopiero jako osoba dorosła w pełni go doceniłem. Najbardziej przemawia do mnie jego niesamowita, baśniowa atmosfera. Zwłaszcza druga połowa filmu, gdy bohaterowie wkraczają na tereny złej wiedźmy, ma ponurą i mroczną poświatę. A marsz latających małp robi złowrogie wrażenie do dzisiaj.
Inne numery produkcji w żadnej mierze jednak nie odstają jakością. Obraz zawiera wiele pamiętnych momentów. Najbardziej znany utwór to oczywiście “Over the Rainbow” w wykonaniu Judy Garland. Stał się on jej popisowym numerem, stając się równocześnie wizytówką musicalu. Jego ton jest dużo lżejszy niż książkowy oryginał, co sprawia, że produkcja nadaje się także dla młodszych widzów. Może służyć jako wspaniała rozrywka w familijnym stylu. Mimo upływu lat nadal zachwyca magiczną scenografią i ogólnym kolorytem.
2. “Skrzypek na dachu” („Fiddler on the Roof”, 1971)
Nie każdy musical musi opowiadać o losach artystów. W zasadzie to jego tematem może być wszystko. W wypadku “Skrzypka na dachu” jest nim saga pewnej żydowskiej rodziny, zamieszkującej carską Rosję. Głowa rodu posiada trzy córki na wydaniu. Każda z nich po kolei znajduje sobie partnera, nie zawsze jednak zgodnie z wolą rodziców. Film ten to jeden z najsłynniejszych musicali, jakie powstały. Jego sława jest jak najbardziej zasłużona. Nie posiada on bowiem ani jednego słabego elementu. Casting jest idealny, postacie są barwne i charakterystyczne. Tło wydarzeń zostało mocno zakorzenione w tradycji oraz sytuacji geopolitycznej, dzięki czemu dzieło nabiera głębi. Najważniejsze jednak są tutaj piosenki. Oczywiście każdy zna numer “Gdybym był bogaty”, lecz moimi faworytami są “Tradycja” i “Miracle of Miracles”. Gdy w dzieciństwie oglądałem musicale, to często mi się nudziło, a fragmenty muzyczne traktowałem jako zło konieczne. Wiele z nich po prostu mi się strasznie dłużyła. W wypadku “Skrzypka na dachu” jednak nigdy tak nie było.
Każda piosenka jest tutaj jakaś i przedstawia własną opowieść. Są zróżnicowane w tonie, stanowiąc nieodłączną część akcji. Nieraz mają formę dialogu kilku postaci, przez co angażują uwagę odbiorców. I wszystkie pozostały mi w pamięci. Miałem nawet kasetę z utworami z tego musicalu. Pozostaje on dla mnie tętniącym życiem wzorem kina śpiewanego, zdolnego wywołać za pomocą muzyki odpowiednie emocje. Stanowi jednocześnie niesamowitą lekcję historii oraz tradycji, z których wiele odeszło już w zapomnienie.
1. „Deszczowa piosenka” („Singin’ in the Rain”, 1952)
Zaszczytne, pierwsze miejsce w rankingu zajmować może tylko jeden film. Chodzi tu o “Deszczową piosenkę”. Film ten widziałem wiele razy i zawsze dostarczał mi wiele frajdy. Na początku był tylko jednym z tych musicali, o którym opowiadali rodzice, ale z wiekiem sam zauważyłem jego fenomen i stałem się fanem, doceniając jego jakość. O sile „Deszczowej piosenki” sile decyduje przede wszystkim obsada z Genem Kellym na czele. Nie widziałem lepszego tancerza na ekranie, a gdy dodamy to tego aksamitny głos to mamy prawdziwy ideał. Kelly grał oczywiście w wielu musicalach jak, chociażby “Amerykanin w Paryżu”. Dla mnie jednak to “Deszczowa piosenka” dzierży palmę pierwszeństwa, stanowiąc punkt odniesienia dla wszystkich pozostałych produkcji. Obraz ten ma bowiem coś, czego innym często brakuje. Ma po prostu duszę. Roztacza wokół siebie magiczną poświatę i wciąga widza w swój roztańczony, wibrujący pozytywną energią świat.
Dla bohaterów dzieła nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli trzeba, to będą tańczyć na ścianie lub suficie. Artyści tu występujący to prawdziwi atleci i mistrzowie w swoim fachu. Dość powiedzieć, że pojawia się wśród nich inna z moich faworyt, czyli Cyd Charisse, która swoim sex appealem mogłaby obdzielić tuzin kobiet. Film ma bardzo wartką akcję, pozbawioną zbędnych przestojów. Cały czas coś dzieje się na ekranie, a większość numerów ma skoczne tempo. Zmiana następuje dopiero w trzeciej odsłonie, kiedy to twórcy serwują nam kilkunastominutowy segment, opierający się jedynie na tańcu i muzyce. Nie ma tu żadnych słów, lecz same sugestywne obrazy, które działają na wyobraźnię. W tym właśnie momencie “Deszczowa piosenka” ociera się o artyzm, zasługując na miano prawdziwego dzieła sztuki. Co równie ważne, film jest komedią i zwyczajnie bawi. Komiczne sytuacje i żarty są tu na porządku dziennym. “Deszczowa piosenka” to dla mnie pewniak w kategorii musicali, ale także ogólnie pojętej kinematografii.