„Valmont” – „Niebezpieczne związki” według Miloša Formana
Tytuł: “Valmont”
Rok premiery: 1989
Reżyseria: Miloš Forman
Obsada: Colin Firth, Annette Bening, Meg Tilly, Fairuza Balk i inni
Premiera „Valmonta” wypadła w niefortunnym czasie, bo rok po wielkim sukcesie „Niebezpiecznych związków” Stephena Frearsa. Nagrodzone trzema Oscarami dzieło zdecydowanie przyćmiło adaptację słynnej powieści de Laclosa w reżyserii Miloša Formana. Film czeskiego reżysera nie ma w sobie nic z mrocznej atmosfery erotycznego thrillera, jaką posiada dzieło Frearsa. Na pozór jest po prostu barwnym freskiem z epoki, wypożyczonym z rokokowych buduarów światowych dam. Forman reinterpretuje powieść, nadając jej przesłaniu nieco lżejszy, co nie znaczy, że bardziej optymistyczny wymiar. Jego spojrzenie jest pełne gorzkiej ironii w stosunku do świata przedstawionego i bohaterów. W frywolnej atmosferze ploteczek przy popołudniowej herbacie modnie przyodziany kawaler Valmont przegrywa bowiem grę o własne życie.
Miloš Forman na drodze do ekranizacji „Niebezpiecznych związków”
Miloš Forman to jeden z najbardziej oryginalnych reżyserów światowego kina, nad którego życiem od dzieciństwa ciążyła osobista tragedia. Urodzony w 1932 roku w Czechosłowacji filmowiec w wieku 11 lat stracił matkę w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, a rok później jego ojciec zmarł w obozie w Buchenwaldzie. Po ukończeniu Praskiej Szkoły Filmowej Forman zaczął realizować filmy komediowe, z wykorzystaniem techniki dokumentalnej, o groteskowym i jednocześnie antytotalitarnym zabarwieniu. „Czarny Piotruś” (1964), „Miłość blondynki” (1965) czy „Pali się moja panno” (1967) to tytuły, które otworzyły reżyserowi drogę do Hollywood. Po wydarzeniach Praskiej Wiosny, przebywający akurat w USA Forman postanowił nie wracać już do kraju.
Jego specyficzne, niezwykle demaskatorskie spojrzenie na tematy społeczne w kinie nie przysporzyły mu jednak początkowo popularności. Komedia obyczajowa „Odlot” (1971), pomimo artystycznych sukcesów, nie spodobała się amerykańskiej publiczności. Dopiero obsypany Oscarami „Lot nad kukułczym gniazdem” (1975), musical „Hair” i świetnie przyjęty „Amadeusz” (1984) ugruntowały pozycję reżysera. Kiedy więc po wielkim sukcesie scenicznej adaptacji „Niebezpiecznych związków” w reżyserii Christophera Hamptona, Hollywood zainteresowało się ekranową wersją sztuki, Forman miał nadzieję, że to on stanie za kamerą. Hampton, chcąc mieć znaczący wpływ na film, ostatecznie wybrał jednak współpracę z Stephenem Frearsem. I tak obie ekranizacje powstawały niemal równolegle w atmosferze wzajemnej rywalizacji.
„Niebezpieczne związki” – powieść i adaptacja Formana
„Niebezpieczne związki” Choderlosa de Laclos zajmują wyjątkową pozycję w światowej literaturze. Ta skandalizująca osiemnastowieczna powieść jest bowiem białym krukiem – jedynym dziełem pisarza i do tego takim, które zapewniło mu trwającą przez wieki sławę. Książka należy do nurtu powieści epistolarnej, a więc została napisana w formie fikcyjnych listów, wymienianych między sobą przez bohaterów historii. Dwie główne postaci to markiza de Merteuil (w ekranizacji Annette Bening) i wicehrabia Valmont (Colin Firth), byli kochankowie, którzy, dla przewrotnej rozrywki korespondują ze sobą, opisując sobie wzajemnie sercowe podboje.
Pewnego dnia dama zwierza się kawalerowi, że została niespodziewanie porzucona przez swojego bogatego kochanka, Gercourta (Jeffrey Jones) i planuje na nim zemstę. Chce mianowicie, by niewinna piętnastolatka, Cecile de Volanges (Fairuza Balk), którą wiarołomny mężczyzna obrał sobie za przyszłą żonę, została uwiedziona przez Valmonta. Ten z kolei odwleka realizację pomysłu przyjaciółki, ponieważ zadłużył się w pięknej mężatce, prezydentowej de Tourvel, zupełnie odpornej na jego zaloty. Przewrotna markiza postanawia zatem dodać do całej sytuacji jeszcze więcej pikanterii i obiecuje Valmontowi, że, jeśli uda mu się uwieść słynącą z dobrego prowadzenia się kobietę, sama spędzi z nim jedną noc. Rozpoczyna się zatem emocjonująca erotyczna gra, której stawka nieustannie rośnie.
„Niebezpieczne związki” w reżyserii Frearsa zostały zrealizowane w konwencji thrillera, z mroczną atmosferą i wyrazistym dramatyzmem. Markiza de Merteuil w wykonaniu Glenn Close to demoniczna femme fatale, Valmont Johna Malkovicha jest postacią tragiczną, a pani de Tourvel niewinną ofiarą intrygantów, schwytana niczym mucha w zabójczą sieć. Ciemne, rozświetlane jedynie blaskiem świec, kadry filmu współgrają z wszechobecną atmosferą niebezpieczeństwa i stanowią projekcję najniższych instynktów bohaterów. Tymczasem „Valmont” Miloša Formana to pełen jasnych i kolorowych zdjęć barwny obraz osiemnastowiecznych obyczajów.
„Valmont” – barwny fresk osiemnastowiecznych obyczajów
Zamiast aury grozy znajdziemy tu miłą dla ucha i oka scenerię pięknych ogrodów i buduarów, w których pobrzmiewają dźwięki łagodnej muzyki. Równie łagodna i piękna jest twarz markizy de Merteuil, słodkiej przyjaciółki i powiernicy zawsze gotowej służyć dobrą radą. Jej prawdziwe motywacje pozostają ukryte nawet dla tak pewnego siebie znawcy kobiet jak Valmont. Cóż złego w tym, że markiza lubi wyrafinowane zabawy i wytrawne salonowe gry? Czy to czyni ją w oczach Valmonta niebezpieczną? Ależ skąd – dla bohatera to typowa, doświadczona dama swojej epoki, ponieważ, trzeba tu oddać sprawiedliwość de Laclosowi, była to epoka niesłychanej swobody erotycznej. To, co dzisiaj może budzić oburzenie, w życiu osiemnastowiecznych elit, stanowiło normę. W czasach kiedy małżeństwo nie miało nic wspólnego z miłością, ale stanowiło akt biznesowo-polityczny, niewierności nie traktowano w kategoriach zdrady. Posiadanie wielu kochanków i kochanek odbywało się za obopólną zgodą obu stron i nie budziło niczyjego zdziwienia, o czym świadczą biografie choćby polskich rokokowych dam, jak Izabela Czartoryska czy Helena Radziwiłłowa.
W warstwie obyczajowej „Valmont” Miloša Formana pozostaje zatem jak najbardziej wierny realiom. Biegły w dostrzeganiu społecznych absurdów reżyser potrafi wydobyć na powierzchnię zasadniczy rys świata osiemnastowiecznej arystokracji tuż przed jej ostatecznym upadkiem, czasem Wielkiej Rewolucji, która już za chwilę dosłownie zmiecie wyrafinowane towarzystwo z planszy historii. Ale bal jeszcze trwa, a zaproszeni goście mogą bawić się do woli, więc korzystają z każdej okazji, by ubarwić sobie życie.
Słynne powiedzenie „po nas choćby potop”, przypisywano madame de Pompadour, które stało się hasłem opisującym mentalność ludzi wysokich sfer, oddawało nie tylko zadufanie elity, ale również lęk i świadomość zbliżającej się katastrofy. W owej zwodniczej atmosferze nieustannej rozrywki Valmont nie dostrzega, że podejmując salonową grę, staje się nie tyle partnerem, ile bezwolną marionetką w rękach zepsutej markizy.
„Valmont” – bezlitosne ostrze ironii
„Valmont” Formana jest dziełem przesyconym ironią – zarówno w stosunku do osiemnastowiecznej moralności (może są tu jakieś aluzje do zakłamania Hollywood?), jak i do bohaterów świata przedstawionego, przede wszystkim do tytułowej postaci. Przystojny wicehrabia o nienagannych manierach w swojej próbie udowodnienia swojej biegłości w zdobywania niewieścich serc bywa równie śmieszny jak w finalnym groteskowym pojedynku o nic, w którym przyjdzie mu stracić życie. Jego upadek podkreśla celowo zmienione w stosunku do pierwowzoru zakończenie.
Valmont jest w filmie Formana jedyną osobą, która ponosi ostateczną klęskę. Zarówno jego ofiary, jak i (o zgrozo) główna intrygantka, markiza, wychodzą z opresji cało. Cecylia triumfalnie staje na ślubnym kobiercu (a nie ląduje w klasztorze jak w powieści), pani de Tourvel wcale nie umiera z rozpaczy, ale wraca do męża, a markiza nie traci swojej urody, majątku ani pozycji społecznej. Jedynym przegranym jest zatem sam Valmont, a jego śmierć, wbrew spodziewanym lamentom (któż nie pamięta ataku rozpaczy Glenn Close w wersji Frearsa!) ledwie zostaje odnotowana w elitarnym półświatku, który już po chwili wraca do wesołych zabaw. W osiemnastowiecznej powieści, nawet skandalizującej, winni musieli ponieść karę, ale w wizji Formana sprawiedliwości nie wymierza już Opatrzność, to człowiek sam staje się własnym sędzią. Być może kryje się tu również ironiczna aluzja na temat damsko-męskich relacji i samych kobiet, które, choć uważane za słabszą płeć, w gruncie rzeczy bywają silniejsze i potrafią przetrwać więcej niż mężczyźni.
„Valmont” został dopracowany przez Formana pod każdym względem. Wspaniałe, wysmakowane zdjęcia, piękne kostiumy, muzyka i plenery to niewątpliwe atuty filmu. Na brawa zasługuje również doskonała obsada filmu, na czele z Colinem Firthem i Annette Bening. Wspaniale wypada też rola Meg Tilly, która, inaczej niż książkowy pierwowzór jej postaci, wymyka się schematowi biernej ofiary. Oszukana, zdradzona, wykpiona zamiast skryć się przed oczami świata w klasztorze, udaje się do domu wiarołomnego kochanka, gdzie w pełni świadoma oszustwa, żąda, by ten jeszcze raz skłamał, że ją kocha.
Gdyby w całym filmie nie było nic wartego uwagi, i tak uwielbiałabym „Valmonta” właśnie za tę jedną scenę, kiedy Colin Firth bierze Meg Tilly na ręce i wiruje z nią po burgundowym pokoju w przyćmionym blasku świec. Bo to jest właśnie ta jedyna chwila, kiedy już nie oszukuje, jedyna chwila, kiedy ma odwagę być wobec siebie szczery, i jedyna, kiedy naprawdę odnosi zwycięstwo nad własną pychą i zepsuciem.
Literatura:
“Encyklopedia kina”, pod red. T. Lubelskiego, Kraków 2010.
B.Kazana, “Bóstwo sprowadzone ze świątyni do buduaru. Współczesne tropy w filmowych adaptacjach Niebezpiecznych związków Choderlosa de Laclos.”, [w:] “Artpapier”, 5 lutego 2012.